Po drodze z Singapuru mijamy większe i mniejsze chmurki, czasem widzimy coś pod sobą, czasem nie, zahaczamy sterem o równik i po niespełna dwóch godzinach lądujemy w płaczącej monsunowym deszczem Dżakarcie. Stojąc w kolejce do odprawy paszportowej przyglądamy się przez szybę ścianie deszczu i dachowym rzygaczom, które plują wodą jak strażackie pompy. Demokratycznie uzgadniamy, że jeśli nie przestanie padać, to utopimy prowodyra i pomysłodawcę całej wycieczki – Satanisława w naprędce zebranej deszczówce. Po wyjściu z terminalu oblepia nas duszne, wilgotne powietrze. Pocimy się jak maturzyści przed pisemnym z matmy, ale zaciskamy zęby i ruszamy na poszukiwanie meeting pointu, w którym ma na nas oczekiwać Krisss. Zadanie to przerasta jednak siły i możliwości intelektualne przeciętnego Europejczyka. Oznaczenia lotniskowe wzajemnie się wykluczają, pracownicy okolicznych biur, sklepów i restauracji albo nie wiedzą, gdzie jest rzeczony point, albo wskazują miejsca, w których już byliśmy. Pan w informacji turystycznej długo konsultuje się ze swoim kolegą i również wysyła nas w meetingową próżnię. W końcu przez przypadek odnajdujemy poszukiwaną zgubę we wnęce pod schodami, ale Krisssa niestety w niej nie ma. Poddajemy się i zgrywamy koordynaty za pomocą przydrogich esików. Po kwadransie od wywieszenia białej flagi wesoła kompanija jest już w komplecie. Jeszcze tylko walka na łokcie z tłumem taksówkowych naganiaczy, spacerek do terminalu autobusowego i jedziemy za pchli grosz (liczony w tysiącach indonezyjskich rupii, przechrzczonych przez wycieczkowych złośliwców na „szmelce” vel „szmaciaki” z powodu podniszczonych i dość brudnych banknotów) autobusem miejskim do centrum Dżakarty. Z okien widać coraz mniej, bo właśnie zapada noc, a z nieba wciąż leje i leje. Mniej więcej po godzinie docieramy do hotelu, który na zdjęciach w necie wygląda jak „Hilton”, a w realu – jak „Kremenaros” w Ustrzykach Górnych (no – może trochę przesadzam; pokoje wprawdzie z klimą i prywatnymi łazienkami, ale takie jakieś niezbyt przytulne :).
Kolejny cel na dziś to kupno biletów kolejowych na jutro do Yogyakarty, czyli indonezyjskiego Krakowa. Większość wycieczki domaga się również obfitej kolacji, więc chyżym krokiem ruszamy w kierunku dworca Pasar Senen. Mniej więcej po dwustu metrach najmłodsi podróżniczym stażem zdobywcy Azji doznają pierwszego cywilizacyjno – kulinarnego szoku. Zamiast sklepowych witryn, barów i wypaśnych restauracji widzą nędzne, brudnawe garkuchnie, oświetlone trupiobladymi żarówkami o mocy 5 wat albo zwykłymi świeczkami, w których serwuje się potrawy o odstręczającym wyglądzie i zapachu, oczywiście na talerzach odświeżanych w stojących nieopodal wiaderkach. Do tego tony wszelakiego śmiecia, błoto, chodnikowe dziury o gabarytach małego fiata, karaluchy, szczury... Jednym słowem standardowy indonezyjski syf, tyle że w stołecznych okolicznościach przyrody :). Widywałem już takie miejsca, ale niekoniecznie w centrum wielkich miast, w pobliżu dworców kolejowych, czy innych ważnych obiektów użyteczności publicznej. Ratunkiem dla niektórych wygłodniałych wycieczkowiczów okazały się kolby prażonej kukurydzy, inni stracili apetyt na nieco dłużej, zadowalając się kanapką z nieśmiertelnego „Seven / eleven” (dla niewtajemniczonych – południowoazjatyckiego odpowiednika naszej „Żabki”, albo innego „Fresha”).
W dworcowej kasie okazuje się, że nie można kupić biletów kolejowych na dzień następny. – Sorrry misterrr, system is closed – słyszę od uśmiechniętego kasjera. – To po co ty tu chłopie siedzisz? – myślę sobie po europejsku. Ale system to system, więc zaciskam zęby i grzecznie pytam, kiedy będzie to możliwe, skoro pociąg do Yogyakarty odjeżdża jutro o 6.15. Ano będzie – od 4.00 rano, bo wtedy otwierają kasę. Nie ma to jak troska o dobre samopoczucie, spoczynek nocny i wygodę pasażera! Odchodzimy jak niepyszni od okienka, przedzierając się przez tłum kolejkowiczów. Ich obecność daje do myślenia, więc postanawiamy zjawić się na dworcu na pewien czas przed otwarciem kas. Za kilka godzin okaże się, że to naprawdę słuszna koncepcja :). Tymczasem ruszamy piechotką na rozpoznanie okolic Pasar Senen, pozbywając się złudzeń o przyzwoitej kolacji. Wszędzie biedawarungi z nieapetycznym żarciem dla lokalsów, serwowanym na brudnawych talerzykach, płukanych w omszałych wiaderkach, w scenerii pełnej kurzu, śmieci, gruzu, błota, much, karaluchów, szczurów itede, itepe. Wracamy do hotelu z silnym postanowieniem jak najszybszego opuszczenia stolicy. Poczynione dziś obserwacje potwierdzają to, co pisze w neciku większość globtroterów: do Dżakarty przyjeżdża się tylko po to, by z niej jak najszybciej wyjechać!