Geoblog.pl    Pirx    Podróże    Indonezja 2013-2014    Docieramy na miejsce...
Zwiń mapę
2013
06
gru

Docieramy na miejsce...

 
Indonezja
Indonezja, Jakarta
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 12571 km
 
Po drodze z Singapuru mijamy więk­sze i mniejsze chmurki, czasem wi­dzimy coś pod sobą, czasem nie, zahaczamy sterem o równik i po nie­spełna dwóch godzinach lądujemy w pła­czącej monsunowym deszczem Dżakarcie. Stojąc w kolejce do od­prawy paszportowej przyglądamy się przez szybę ścianie deszczu i dachowym rzygaczom, które plują wodą jak stra­żac­kie pompy. Demo­kra­tycznie uzgadniamy, że jeśli nie przes­ta­nie pa­dać, to utopimy prowodyra i po­mys­łodawcę całej wycieczki – Satanisława w naprędce zebranej desz­czów­ce. Po wyjś­ciu z terminalu oblepia nas dusz­ne, wilgotne powietrze. Po­cimy się jak maturzyści przed pisemnym z matmy, ale za­ciskamy zęby i ru­sza­my na poszukiwanie meeting pointu, w którym ma na nas oczekiwać Krisss. Za­danie to prze­rasta jednak siły i możliwości intelektualne przeciętnego Euro­pej­czyka. Oznaczenia lotniskowe wzajemnie się wyk­lu­czają, pra­cow­nicy okolicznych biur, sklepów i restauracji albo nie wie­dzą, gdzie jest rzeczony point, albo wska­zują miejsca, w których już by­liś­my. Pan w in­for­mac­ji turystycznej długo konsultuje się ze swo­im kolegą i również wy­syła nas w meetin­gową próżnię. W końcu przez przypadek odnajdujemy poszukiwaną zgubę we wnęce pod scho­dami, ale Kris­ssa niestety w niej nie ma. Poddajemy się i zgrywamy koordynaty za pomocą przydrogich esików. Po kwadransie od wywieszenia białej flagi wesoła kom­panija jest już w komplecie. Jeszcze tylko walka na łokcie z tłu­mem taksówkowych naganiaczy, spacerek do terminalu auto­bu­so­wego i jedziemy za pchli grosz (liczony w tysiącach indonezyjskich rupii, przechrzczonych przez wycieczko­wych złoś­liw­ców na „szmelce” vel „szmaciaki” z powodu podniszczonych i dość brudnych banknotów) auto­busem miejs­kim do centrum Dża­kar­ty. Z okien widać coraz mniej, bo właśnie zapada noc, a z nieba wciąż leje i leje. Mniej więcej po godzinie do­cieramy do hotelu, który na zdjęciach w necie wygląda jak „Hilton”, a w realu – jak „Kre­me­naros” w Ustrzykach Górnych (no – może trochę przesadzam; pokoje wprawdzie z klimą i prywatnymi łazienkami, ale takie jakieś niezbyt przytulne :).

Kolejny cel na dziś to kupno biletów kolejowych na jutro do Yogyakarty, czyli indonezyjskiego Krakowa. Większość wycieczki doma­ga się również obfitej kolacji, więc chyżym krokiem ruszamy w kierunku dworca Pasar Se­nen. Mniej więcej po dwustu metrach najmłodsi podróżniczym stażem zdobywcy Azji doz­na­ją pierwszego cy­wi­li­za­cyjno – kulinarnego szoku. Zamiast sklepowych witryn, barów i wypaśnych restauracji widzą nędzne, brudnawe gar­kuchnie, oświetlone tru­piobladymi żarówkami o mocy 5 wat albo zwykłymi świeczkami, w których serwuje się potrawy o od­strę­czającym wy­glądzie i za­pachu, oczywiście na talerzach odświeżanych w stojących nieopodal wiaderkach. Do tego tony wsze­la­kie­go śmie­cia, błoto, chodnikowe dziury o gabarytach małego fiata, karaluchy, szczury... Jednym sło­wem stan­dar­dowy in­do­ne­zyj­ski syf, tyle że w stołecznych okolicznościach przyrody :). Widywałem już takie miejsca, ale nieko­niecz­nie w centrum wielkich miast, w pobliżu dworców kolejowych, czy innych ważnych obiektów użytecz­ności pub­licz­nej. Ra­tun­kiem dla niektórych wygłodniałych wycieczkowiczów okazały się kolby prażonej kukurydzy, inni stra­cili apetyt na nieco dłużej, za­dowalając się kanapką z nieśmiertelnego „Seven / eleven” (dla niewtajemniczonych – po­łudniowoazjatyckiego odpowiednika naszej „Żabki”, albo innego „Fresha”).

W dworcowej kasie okazuje się, że nie można kupić biletów kolejowych na dzień następny. – Sorrry misterrr, system is closed – słyszę od uśmiechniętego kasjera. – To po co ty tu chłopie siedzisz? – myślę sobie po europejsku. Ale system to system, więc zaciskam zęby i grzecznie pytam, kiedy będzie to możliwe, skoro pociąg do Yogyakarty od­jeżdża jutro o 6.15. Ano będzie – od 4.00 rano, bo wtedy otwierają kasę. Nie ma to jak troska o dobre samo­poczucie, spoczynek nocny i wygodę pasażera! Odchodzimy jak niepyszni od okienka, przedzierając się przez tłum kolejkowiczów. Ich obecność daje do myślenia, więc postanawiamy zjawić się na dworcu na pewien czas przed ot­warciem kas. Za kilka godzin okaże się, że to naprawdę słuszna koncepcja :). Tymczasem ruszamy piechotką na roz­poz­nanie okolic Pasar Senen, pozbywając się złudzeń o przyzwoitej kolacji. Wszędzie biedawarungi z nieapetycznym żarciem dla lokalsów, serwowanym na brudnawych talerzykach, płukanych w omszałych wiaderkach, w scenerii pełnej kurzu, śmieci, gruzu, błota, much, karaluchów, szczurów itede, itepe. Wra­ca­my do hotelu z sil­nym postanowieniem jak najszybszego opuszczenia stolicy. Poczynione dziś obserwacje potwier­dzają to, co pisze w ne­ciku większość globtro­te­rów: do Dżakarty przyjeżdża się tylko po to, by z niej jak najszybciej wyjechać!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 3.5% świata (7 państw)
Zasoby: 43 wpisy43 4 komentarze4 31 zdjęć31 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
04.12.2013 - 08.01.2014
 
 
24.11.2010 - 21.11.2013