Wstaję o 3.30, opuszczam kwaterę kwadrans potem. W recepcji sprawdzam obecność i wyciągam z łóżek maruderów, którym popiętroliły się strefy czasowe. Po chwili (he he) okazuje się, że to oni mają rację! Mój telefon z automatu przestawił się na czas singapurski, bojkotując strefę zachodnioindonezyjską (SGT – 1). Maruderzy z piorunami i nutką drwiny w oczach wracają do łóżek, a ja w ramach pokuty pokonuję kilkaset metrów w znajomym błotnisto – śmieciowym terenie i ustawiam się w kosmicznej kolejce do kas. Punktualnie o 4.15 litościwa ręka otwiera wrota i tłum wlewa się do niewielkiego korytarzyka, rozdzielając się na poszczególne okienka. Szczęśliwym zrządzeniem losu ludzka fala wyrzuca mnie na plecy gościa, który stoi tuż przy kasie nr 13. Ha! Jestem trzeci! Ostro pracuję łokciami, utrzymując strategicznie dobrą pozycję, bo wokół mnożą się miłośnicy zakupów na wkręta. Ale nie z nami takie „brunnery”! Oni nie wiedzą, że jako naród mamy dość spore socjalistyczne osiągnięcia w sportach kolejkowych. Mimo swoich zaledwie 176 cm i „lekkiej” nadwagi góruję nad nimi wzrostem i przygotowaniem atletycznym, więc w końcu dostaję to, po co przyszedłem. Jeśli jednak P.T. Czytelnicy myślą, że zakup biletów kolejowych w Indonezji to bułka z masłem – to spieszę donieść, że niekoniecznie z masłem, bo trzeba jeszcze okazać dokumenty, poczekać na wystawienie imiennych blankietów, sprawdzić, czy wszystkie dane wpisano jak należy – i wtedy dopiero można spokojnie sfinalizować transakcję. Wszystko trwa chyba z 5 minut, a kolejka do „trzynastki” liczy sobie 30 osób i stale rośnie... :).
W poczuciu absolutnego spełnienia opuszczam zatłoczony do nieprzyzwoitości korytarzyk kasowy, odprowadzany ciekawskimi spojrzeniami kolejkowiczów i uśmiechami policjantów, ogarniających z dystansem cały ten poranny bałaganik. Po chwili dołączają do mnie maruderzy z hotelu i już w komplecie czynimy śniadaniowe sprawunki w przydworcowej „Żabce”, czyli „Seven / eleven”.
Kolejową epopeję uzupełnia kolejny niespotykany w Polandii obrazek – posterunki wartownicze przy wejściu na dworzec, kontrolujące dokumenty i bilety. Wszystko to dodatkowo wydłuża przygotowania do podróży, więc bez zbędnego marudzenia zajmujemy miejsce w dwójce (zwanej tutaj nie wiedzieć czemu „bisnis”) do Yogyakarty. Wagon przypomina nasz bezprzedziałowy, ceratkowy podmiejski, tylko siedzenia są szare i jakby mniejsze. Dość czysto, działa klima, więc 8-godzinna podróż nie powinna stanowić zbyt dużego wyzwania. Pociąg rusza, a my odprowadzamy wzrokiem kolejny, tym razem miły kolejowy kwiatek. Na przymocowanej do dworcowej elewacji półeczce z rzędem gniazdek i ładowarek leżą sobie telefony komórkowe, a sfatygowany napis na kartce głosi, że w tym miejscu znajduje się darmowa „jadłodajnia” dla komórek. Fajne? Pewnie, że tak! :)
Tymczasem pociąg przemierza południowo - wschodnie dzielnice Dżakarty, a przed naszymi oczami przesuwa się kalejdoskop stołecznych slumsów. Budy z zardzewiałej blachy, bambusowych mat, dykty, kartonów, folii, ręcznie odlewanych cegieł mieszają się ze stertami śmieci, gruzu i ogólnym nieładem publicznym. Najbardziej niesamowite wrażenie robią koczowiska przyklejone do płotów okalających tory, które można dotknąć ręką z okien przejeżdżających pociągów. Wokół nich toczy się normalne życie: umorusane dzieciaczki machają do podróżnych, mężczyźni segregują jakieś odpady, kobiety pichcą posiłki na prymitywnych paleniskach... Tiaaa... Day, as usual... :).
Pociąg opuszcza w końcu slumsowatą Dżakartę i wjeżdża w ciągnące się kilometrami ryżowiska. Groble, błotko, ryż w wodzie, ryż gotowy do zbiorów, sterty słomy ryżowej, groble, błotko, ryż w wodzie, ryż gotowy do zbiorów... I tak w kółko, do obrzygania... :). Wszędzie widać ciężko pracujących ludzi, dla których podstawowymi narzędziami nadal pozostają sierp i motyka. Gdzieniegdzie pojawiają się przedpotopowe traktorki, brodzące w ryżowym błotku. Krajobraz uzupełniają palmy kokosowe, bananowce i prymitywne bambusowe zadaszenia, pod którymi kryją się w czasie deszczu okoliczni „plantatorzy”. Pejzaż zdominowany jest przez różne odcienie zieleni, w zależności od tego, na jakim etapie uprawy znajdują się poszczególne poletka. Jawa leży tuż pod równikiem, co sprawia, że temperatura, wilgotność powietrza oraz poziom i częstotliwość opadów pozostają prawie niezmienne. Dzięki temu możliwe są 3-4-krotne zbiory ryżu w ciągu roku.
Znużeni kontemplacją jawajskiej gospodarki rolnej przenosimy swoją uwagę na współpasażerów. A właściwie odwzajemniamy okazywane nam zainteresowanie. Jako jedyni obcokrajowcy w wagonie i nieliczni w całym pociągu, znajdujemy się pod stałą, mniej lub bardziej dyskretną obserwacją autochtonów. Skoro oni nas, to my ich! Na pierwszy ogień idzie muzułmańska rodzinka na sąsiednich siedzeniach. Mąż i tata nie wypuszcza z ręki małego tabletu, bawiąc się nim od początku podróży. Żona i mama, ubrana od stóp do głów zgodnie z islamskimi kanonami mody, dogląda dwójki małych dzieci, a kiedy te zasypiają – ustępuje im miejsca, przenosząc się na wiele godzin na podłogę, gdzie przysypia, je, modli się i pilnuje dziatwy. Co na to mąż i tata? Ano nic. Dalej siedzi, gdzie siedział i nie spuszcza oka z tabletu. Nawet nie wie, że w europejskim pociągu zostałby okrzyknięty chamem i szowinistą roku! :)
„Nadejszła wiekopomna chwiła”, by wyjawić sekrety indonezyjskiego „Warsu”, który bije swego polskiego kolegę na cztery głowy! Dlaczego na cztery? Tego nie wiem, tak mi się napisało... :) Ale fajne jest to, że cały pociąg niestrudzenie przemierzają jego emisariusze, przyjmując zamówienia na jadło i napoje. Jedno tylko, czego nie mogą pojąć, to różnica między kawą z cukrem i bez cukru. Niezależnie od tego, którą zamówisz, i tak przyniosą ci kawowy ulepek!