Śpiąc, jedząc, pijąc i tokując dojeżdżamy w końcu do Yogyakarty. Na dworcu wpadamy w szpony cwaniaka z informacji turystycznej, który chce nam wcisnąć hotele, wycieczki i usługi transportowe po zdecydowanie zawyżonych cenach. Na dzień dobry korzystamy jedynie z taksówki i dość korzystnej oferty noclegowej. Reszta poczeka – pochodzimy po mieście, popytamy u konkurencji, potargujemy... My, starozakonni, tak mamy ;). W hotelu prysznic, popołudniowa drzemka i pod wieczór ruszamy w miasto. Na pierwszy ogień idzie Jl. Malioboro – odpowiednik Khao San w Bangkoku, czy zakopiańskich Krupówek. Nareszcie trafiamy w rejon przypominający europejskie miasta: są tu sklepy, restauracje, w miarę równe chodniki. Wcinamy czym prędzej obiadokolację, po czym spacerujemy wzdłuż ulicy, przeciskając się w tłumie turystów, stoisk z ciuchami, torebkami, pamiątkami i jedzeniem. Późnym wieczorem docieramy do hotelu i zmykamy do łóżek. Jutro Borobudur i Prambanan – największe skarby indonezyjskiej architektury.