Rankiem około 9.00 rozpoczynamy podróż w typowo azjatyckim stylu. Przyjeżdża po nas busik, który przez ponad pół godziny krąży po okolicy, zbierając pasażerów z okolicznych hoteli, by przywieźć nas do biura podróży, położonego o 100 metrów od naszego hotelu. Tym razem czekamy znacznie dłużej. Robimy sprawunki w aptece i na rynku, pijemy naprędce zaparzoną kawkę i wreszcie wsiadamy do odpowiednio większego busika, który przed godz. 10.30 mija nasz hotel i rusza w 12-godzinną podróż do Cemoro Lawang – małej, górskiej wioski, położonej u podnóży Mount Bromo. Podróż mija na ploteczkach, śmichach – chichach, kontemplacji krajobrazu, krótszych i dłuższych drzemkach, przeplatanych postojami na tankowanie i posiłki. W kompletnych ciemnościach docieramy do mikrobiura turystycznego, gdzie kasują nas za wejściówki do parku narodowego i próbują naciągnąć na terenowego jeepa, który ma podwieźć całą ekipę w bezpośrednie pobliże wulkanu za jedyne 100.000 IDR od głowy. Australijki, Francuzi i Japoniec grzecznie płacą, my wstrzymujemy się od głosu i oczekujemy na rozwój wypadków. Nie mija pół godziny, jak przepakowują nas wszystkich do mniejszego, truposzowatego auta, a następnie przez ponad godzinę wspinamy się krętą drożyną pod górę. Na końcu oczekuje na nas hotel z nieczynnym generatorem prądotwórczym, który na szczęście po dłuższej chwili udaje się uruchomić, dzięki czemu przynajmniej wiemy, gdzie dojechaliśmy. Nasz hotel (jeden z trzech – czterech w okolicy) ma ciepłą wodę i jest to jedna z jego niewielu zalet. Mamy przed sobą 3 godziny snu, więc czym prędzej wbijamy się do łóżek.
Zadziwiający jest ten indonezyjski egalitaryzm. Przez pół drogi siedzący obok mnie Japoniec kontemplował różne podróżnicze papierki, w tym rachunek za 3-dniowy pakiet z Yogyakarty na Bromo i Ijen z wielką, odręcznie wpisaną kwotą 850.000 IDR. My zapłaciliśmy za ten sam zestaw usług 550.000 IDR, jadąc tym samym busem i śpiąc w tych samych hotelach...