Geoblog.pl    Pirx    Podróże    Indonezja 2013-2014    Bromo i podróż na Ijen
Zwiń mapę
2013
11
gru

Bromo i podróż na Ijen

 
Indonezja
Indonezja, Ijen Mountains
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 13434 km
 
O 3.30 jesteśmy na nogach i ruszamy piechotką do punktu widokowego na Mount Bromo, by obejrzeć wschód słońca nad wulkanem. Asfaltowa droga wije się ostro pod górę, jest cicho, nad głowami świecą gwiazdy. Nocne ciemności roz­świetlają jedynie reflektory jeepów, które wiozą turystów pod górę. Po 20 minutach forsownego marszu już wiemy, że not­kę w przewodniku na temat Mount Bromo pisał lajkonik, który nigdy tu nie był. Do punktu widokowego jest baaar­dzo daleko, droga wije się, wznosi i opada, a stromizny podejść zwalają z kopyt. Wybawienie z opresji czeka na nas przy zejściu z asfaltówki na dojazdówkę do punktu widokowego. Parkują tam jeepy, które polują na pie­churów. Twar­do negocjujemy i cena za przejazd spada ze 100.000 do 60.000 IDR za głowę. Z ulgą wsiadamy do auta i je­dzie­my morderczym offroadem, meldując się na miejscu tuż przed wschodem słońca. Po drodze raz jesz­cze dzię­ku­je­my opatrz­ności, że nie kazała nam pokonywać tego odcinka na nogach. Na szczycie spotykamy to­wa­rzy­szy pod­ró­ży, któ­rzy nadal myś­lą, że przyszliśmy piechotą i patrzą na nas z niekłamanym podziwem. Póki co nie wy­prowadzamy ich z błę­du.

Wschód słońca na Bromo jest rzeczywiście pięknym widowiskiem, pod warunkiem, że mgły opadną i spomiędzy nich wyłoni się wulkan. Ale „tą razą” natura miała inne plany. Bromo pokazał się tylko na chwilę, zadymił i skrył się pod pierzyną chmur. Jak niepyszni zeszliśmy z punktu, wsiedliśmy do jeepa i ruszyliśmy do krateru, by zajrzeć potworowi prosto w trzewia. Ta część wycieczki okazała się bardziej widowiskowa: pokonaliśmy równinę pokrytą wulkanicznym tuftem i wspięliśmy się po schodkach na krawędź krateru, by przez parę kwadransów podziwiać aktywność naszego gospodarza. Bromo dymił, syczał i gulgotał, a gawiedź tłoczyła się przy barierkach, ślepiąc w dół w oczekiwaniu na prawdziwą erupcję. Wiatr przeganiał chmury, za którymi ukazywały się w słonecznej krasie sąsiednie wulkany i oko­licz­ne wzniesienia. Pogadaliśmy przez chwilkę z napotkaną parą sympatycznych Czechów ze Zlina i pobiegliśmy na dół do jeepa. Potem powrót do hotelu i zakłady, czy pokonaną autem odległość udałoby się przejść piechotką w ciągu jednego dnia. Wszyscy zgodnie orzekli, że wycieczka taka pochłonęłaby wiele godzin, uziemiając całą ekipę na ko­lej­ną noc w Cemoro Lawang. Ergo: nie oszczędzajcie na busa z Yogya, ani na jeepa na Bromo, bo przedłuży to całą wy­cieczkę nawet o dwa dni, a różnicę w cenie i tak wydacie na noclegi.

Na miejscu w hotelu czeka nas spektakularna awanturka. Jedna z Australijek wykrzykuje na pół wsi, że ktoś wszedł pod jej nieobecność do pokoju i zerwał kłódkę na walizce. Nic wprawdzie nie zginęło, ale walizka jej zdaniem nie na­da­wała się do dalszego użytku. Przybyłemu właścicielowi hotelu oznajmiła, że żąda wizyty policji i co najmniej miliona rupii odszkodowania. Właściciel zaoferował 500.000, ale kategorycznie odrzuciła taką propozycję. Awantura rozkręciła się na dobre, gdy przyjechał bus z dołu. Kierowca przez dłuższą chwilę przysłuchiwał się wrzas­kom krewkiej afe­rzystki, po czym zapakował na dach nasze bagaże i dał wszystkim jednoznacznie do zrozumienia, że czas już jechać na dół. Po godzinie dotarliśmy do mikrobiura podróży, w którym wczoraj płaciliśmy za wejściówki i utknęliśmy na chwilę w oczekiwaniu na transfer pod Kawah Ijen. Australijka nie dawała za wygraną. Tym razem skie­ro­wała rosz­czenia pod adresem personelu biura, pod nieuwagę pracowników penetrowała szuflady biurka, próbo­wa­ła wy­pi­sać flamastrem na banerze ostrzeżenie dla innych turystów, wreszcie rzuciła się z pazurami na kierownika, który odepch­nął ją stanowczo i oblał wodą z butelki. Prysznic na szczęście nieco uspokoił naszą frustratkę, któ­ra os­ta­tecz­nie zrezygnowała z proponowanej wizyty w komisariacie policji i w to­wa­rzystwie swoich koleżanek wsiadła do ocze­kującego nieopodal busa. Odjechaliśmy w kierunku Ka­wah Ijen, a ona wciąż nie dawała za wygraną, poms­tując na właś­cicieli hotelu i biura podróży. Okazuje się, że walizka wcale nie uległa zniszczeniu. Pękło jedynie plastikowe uszko zam­ka, do którego przymocowana była kłódka. Nie zmniej­szało to w żaden sposób jego wartości użytkowej, zaś rosz­cze­nia Australijki były ewidentnie wygórowane. Za milion rupii mog­ła­by kupić dwie przyzwoitej jakości walizki, a na­ce­cho­wana agresją postawa ściągnęła na nią kłopoty i zaskarbiła niechęć reszty grupy. Tak to już jest w obcych, azja­tyc­kich landach, że awan­turki rozkręcają najczęściej białe cwaniaki, a miejscowi z reguły zachowują spokój.

Dalsza część podróży przebiega w miarę gładko. Konwersuję z francuskim studentem, który nie dość, że myli nas z Rosjanami, to jeszcze wykazuje elementarną niewiedzę na tematy historyczne. Rozmawiamy o miejscach, które warto zobaczyć w Polsce. Proponuję mu Kraków i okolice, on pyta o Warszawę. Ja na to, że Warszawa została niemal cał­ko­wicie zniszczona w czasie wojny i nie ma w niej zbyt wielu zabytków. Żabojad dziwi się rozmiarami zniszczeń, z tru­dem przyjmując do wiadomości, że wojna na Wschodzie przebiegała zupełnie inaczej, niż na Za­cho­dzie. Robię mu wyk­ład o przebiegu kampanii wrześniowej. Nie posiada się ze zdumienia, że Polska walczyła 5 tygodni z Armią Czerwoną na plecach, podczas gdy Francja z pomocą Anglików padła w 3 tygodnie. Dobija go informacja o „dziwnej wojnie”, kiedy jego ojczyzna i Anglia nie wywiązały się z sojuszniczych zobowiązań, nie podejmując w porę walki z Niemcami. Jak się okazuje – historia jest jak d... – każdy naród ma swoją!

Podróż po drogach i bezdrożach wschodniej Jawy weszła w krytyczną fazę, gdy zjechaliśmy z głównego traktu i pom­knę­liśmy przez dziką dżunglę. Mijane po drodze osady wyglądały tak, jak przed wiekami. Biedadomki z bam­busa, pokryte trzcinowymi dachami, brudne, zabłocone klepiska, oceany śmieci i tysiące meczetów, z których syste­ma­tycz­nie dobiegały zawodzenia muezinów, wzywających owieczki do obowiązkowej modlitwy. Cywilizacji naszego stulecia broniły jedynie stada zardzewiałych anten satelitarnych, wycelowanych pionowo w niebo. Droga za­mieniała się mo­men­tami w dziki off-road, busik trząsł się na nierównościach, ale ostatecznie o zmroku dotarliśmy do sród­górskiej wios­ki, stanowiącej bazę wypadową na Kawah Ijen.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (3)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 3.5% świata (7 państw)
Zasoby: 43 wpisy43 4 komentarze4 31 zdjęć31 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
04.12.2013 - 08.01.2014
 
 
24.11.2010 - 21.11.2013