O 3.30 jesteśmy na nogach i ruszamy piechotką do punktu widokowego na Mount Bromo, by obejrzeć wschód słońca nad wulkanem. Asfaltowa droga wije się ostro pod górę, jest cicho, nad głowami świecą gwiazdy. Nocne ciemności rozświetlają jedynie reflektory jeepów, które wiozą turystów pod górę. Po 20 minutach forsownego marszu już wiemy, że notkę w przewodniku na temat Mount Bromo pisał lajkonik, który nigdy tu nie był. Do punktu widokowego jest baaardzo daleko, droga wije się, wznosi i opada, a stromizny podejść zwalają z kopyt. Wybawienie z opresji czeka na nas przy zejściu z asfaltówki na dojazdówkę do punktu widokowego. Parkują tam jeepy, które polują na piechurów. Twardo negocjujemy i cena za przejazd spada ze 100.000 do 60.000 IDR za głowę. Z ulgą wsiadamy do auta i jedziemy morderczym offroadem, meldując się na miejscu tuż przed wschodem słońca. Po drodze raz jeszcze dziękujemy opatrzności, że nie kazała nam pokonywać tego odcinka na nogach. Na szczycie spotykamy towarzyszy podróży, którzy nadal myślą, że przyszliśmy piechotą i patrzą na nas z niekłamanym podziwem. Póki co nie wyprowadzamy ich z błędu.
Wschód słońca na Bromo jest rzeczywiście pięknym widowiskiem, pod warunkiem, że mgły opadną i spomiędzy nich wyłoni się wulkan. Ale „tą razą” natura miała inne plany. Bromo pokazał się tylko na chwilę, zadymił i skrył się pod pierzyną chmur. Jak niepyszni zeszliśmy z punktu, wsiedliśmy do jeepa i ruszyliśmy do krateru, by zajrzeć potworowi prosto w trzewia. Ta część wycieczki okazała się bardziej widowiskowa: pokonaliśmy równinę pokrytą wulkanicznym tuftem i wspięliśmy się po schodkach na krawędź krateru, by przez parę kwadransów podziwiać aktywność naszego gospodarza. Bromo dymił, syczał i gulgotał, a gawiedź tłoczyła się przy barierkach, ślepiąc w dół w oczekiwaniu na prawdziwą erupcję. Wiatr przeganiał chmury, za którymi ukazywały się w słonecznej krasie sąsiednie wulkany i okoliczne wzniesienia. Pogadaliśmy przez chwilkę z napotkaną parą sympatycznych Czechów ze Zlina i pobiegliśmy na dół do jeepa. Potem powrót do hotelu i zakłady, czy pokonaną autem odległość udałoby się przejść piechotką w ciągu jednego dnia. Wszyscy zgodnie orzekli, że wycieczka taka pochłonęłaby wiele godzin, uziemiając całą ekipę na kolejną noc w Cemoro Lawang. Ergo: nie oszczędzajcie na busa z Yogya, ani na jeepa na Bromo, bo przedłuży to całą wycieczkę nawet o dwa dni, a różnicę w cenie i tak wydacie na noclegi.
Na miejscu w hotelu czeka nas spektakularna awanturka. Jedna z Australijek wykrzykuje na pół wsi, że ktoś wszedł pod jej nieobecność do pokoju i zerwał kłódkę na walizce. Nic wprawdzie nie zginęło, ale walizka jej zdaniem nie nadawała się do dalszego użytku. Przybyłemu właścicielowi hotelu oznajmiła, że żąda wizyty policji i co najmniej miliona rupii odszkodowania. Właściciel zaoferował 500.000, ale kategorycznie odrzuciła taką propozycję. Awantura rozkręciła się na dobre, gdy przyjechał bus z dołu. Kierowca przez dłuższą chwilę przysłuchiwał się wrzaskom krewkiej aferzystki, po czym zapakował na dach nasze bagaże i dał wszystkim jednoznacznie do zrozumienia, że czas już jechać na dół. Po godzinie dotarliśmy do mikrobiura podróży, w którym wczoraj płaciliśmy za wejściówki i utknęliśmy na chwilę w oczekiwaniu na transfer pod Kawah Ijen. Australijka nie dawała za wygraną. Tym razem skierowała roszczenia pod adresem personelu biura, pod nieuwagę pracowników penetrowała szuflady biurka, próbowała wypisać flamastrem na banerze ostrzeżenie dla innych turystów, wreszcie rzuciła się z pazurami na kierownika, który odepchnął ją stanowczo i oblał wodą z butelki. Prysznic na szczęście nieco uspokoił naszą frustratkę, która ostatecznie zrezygnowała z proponowanej wizyty w komisariacie policji i w towarzystwie swoich koleżanek wsiadła do oczekującego nieopodal busa. Odjechaliśmy w kierunku Kawah Ijen, a ona wciąż nie dawała za wygraną, pomstując na właścicieli hotelu i biura podróży. Okazuje się, że walizka wcale nie uległa zniszczeniu. Pękło jedynie plastikowe uszko zamka, do którego przymocowana była kłódka. Nie zmniejszało to w żaden sposób jego wartości użytkowej, zaś roszczenia Australijki były ewidentnie wygórowane. Za milion rupii mogłaby kupić dwie przyzwoitej jakości walizki, a nacechowana agresją postawa ściągnęła na nią kłopoty i zaskarbiła niechęć reszty grupy. Tak to już jest w obcych, azjatyckich landach, że awanturki rozkręcają najczęściej białe cwaniaki, a miejscowi z reguły zachowują spokój.
Dalsza część podróży przebiega w miarę gładko. Konwersuję z francuskim studentem, który nie dość, że myli nas z Rosjanami, to jeszcze wykazuje elementarną niewiedzę na tematy historyczne. Rozmawiamy o miejscach, które warto zobaczyć w Polsce. Proponuję mu Kraków i okolice, on pyta o Warszawę. Ja na to, że Warszawa została niemal całkowicie zniszczona w czasie wojny i nie ma w niej zbyt wielu zabytków. Żabojad dziwi się rozmiarami zniszczeń, z trudem przyjmując do wiadomości, że wojna na Wschodzie przebiegała zupełnie inaczej, niż na Zachodzie. Robię mu wykład o przebiegu kampanii wrześniowej. Nie posiada się ze zdumienia, że Polska walczyła 5 tygodni z Armią Czerwoną na plecach, podczas gdy Francja z pomocą Anglików padła w 3 tygodnie. Dobija go informacja o „dziwnej wojnie”, kiedy jego ojczyzna i Anglia nie wywiązały się z sojuszniczych zobowiązań, nie podejmując w porę walki z Niemcami. Jak się okazuje – historia jest jak d... – każdy naród ma swoją!
Podróż po drogach i bezdrożach wschodniej Jawy weszła w krytyczną fazę, gdy zjechaliśmy z głównego traktu i pomknęliśmy przez dziką dżunglę. Mijane po drodze osady wyglądały tak, jak przed wiekami. Biedadomki z bambusa, pokryte trzcinowymi dachami, brudne, zabłocone klepiska, oceany śmieci i tysiące meczetów, z których systematycznie dobiegały zawodzenia muezinów, wzywających owieczki do obowiązkowej modlitwy. Cywilizacji naszego stulecia broniły jedynie stada zardzewiałych anten satelitarnych, wycelowanych pionowo w niebo. Droga zamieniała się momentami w dziki off-road, busik trząsł się na nierównościach, ale ostatecznie o zmroku dotarliśmy do sródgórskiej wioski, stanowiącej bazę wypadową na Kawah Ijen.