O 4.00 jesteśmy na nogach i podpierając się nosami wsiadamy do auta. W rzednących ciemnościach pokonujemy ostatnich kilkadziesiąt kilometrów do Paltuding Pos, by ok. 6.00 osiągnąć pozycje startowe do wyprawy na wulkan. Tym razem nie da rady dojechać pod sam szczyt: ścieżka jest wąska, pnie się ostro do góry. Wokół tylko jakieś krzaczory, mgła i pochmurny świt. Dołączają do nas dwaj górnicy, a właściwie tragarze, którzy codziennie udają się w długą, wyczerpującą podróż do wnętrza krateru, odłupują bryły krystalizującej na jego zboczach siarki, a następnie znoszą je na dół w przewieszonych na poziomej tyczce bambusowych koszach. Sympatycznie zagadują, opowiadają o swojej katorżniczej pracy, cierpliwie odpowiadają na pytania ze „Shreka” w stylu: „Daleko jeszcze?”. A my zdychamy ze zmęczenia na stromych podejściach, wypatrując punktu ważenia siarki, o którym czytaliśmy w przewodniku. Po drodze mijamy schodzących z góry tragarzy. Ich kosze ważą od 60 do 80 kilogramów, a oni za jeden kurs dostaną równowartość ok. 8 USD. Dziennie są w stanie dwukrotnie wejść na wulkan i znieść na dół siarkę – żywicielkę. Mieszkają w skromnych szałasach na zboczach góry, pozbawionych elementarnych udogodnień. Ich zarobek to i tak mistrzostwo świata w ubogiej Indonezji, gdzie średnia miesięczna pensja nie przekracza 150 USD.
W kropiącym deszczu wychodzimy wreszcie na równię pod szczytem (ok. 2.800 m n.p.m.), gdzie dopadają nas opary duszącej siarki. Kaszlemy, prychamy, łzawimy i z wdzięcznością przyjmujemy oferowane przez towarzyszących tragarzy prymitywne maski z nasączonymi wodą pochłaniaczami. Na krawędzi krateru łapie nas zimny, rzęsisty deszcz, widoczność pogarsza się z minuty na minutę. Głęboko w dole, w czeluściach wulkanu lśni turkusowe jezioro, po lewej stronie z wielkich fumaroli płyną w niebo słupy gryzącego dymu. W dole, niczym mrówki, uwijają się górnicy i tragarze, niknąc raz po raz w trujących oparach siarki. Inni powoli, krok za krokiem wspinają się ku nam z ciężkimi koszami, opuszczając choć na parę godzin to ziemskie inferno. Wręczamy naszym opiekunom po kilka dolarów za pomoc, za uśmiech, za wytrwałość w tej walce o byt, którą przychodzi im staczać każdego dnia. Schodzimy do osady u podnóża wulkanu zmoknięci, zmęczeni, lecz pełni wrażeń i refleksji. Na nogi stawia nas ciepła zupka w proszku i łyk coli. Potem już tylko hop do busa i kontynuujemy podróż w stronę miasteczka Ketapang, z którego odchodzą promy na pobliską Bali.