Geoblog.pl    Pirx    Podróże    Indonezja 2013-2014    Czas na chwilę relaksu
Zwiń mapę
2013
12
gru

Czas na chwilę relaksu

 
Indonezja
Indonezja, Sanur
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 13563 km
 
Na przystani w balijskim Gilimanuk otacza nas wianuszek naganiaczy oferujących podróż do stolicy wyspy – Denpasar. Tego właśnie pot­rze­bujemy, ale póki co nie reagujemy na zaczepki, czekając na korzystniejsze propozycje cenowe. Powoli prze­miesz­czamy się do wyjścia, gdzie zgarnia nas intrygujący dziadek. Nie umie ni w ząb po angielsku, ale w kółko pow­ta­rza „Denpasar”, „Denpasar”, uśmiecha się i macha ręką. Po chwili lądujemy wraz z nim na terminalu autobusowym i wy­ruszamy sfatygowanym rupieciem w czterogodzinną podróż na południe. Nasza fura ma na oko ze 30 lat, porusza się resztką sił, zawijając wszystkich chętnych, którzy tylko machną ręką, co dodatkowo spowalnia jazdę. Dziadek pełni funkcję konduktora, marketingowca, logistyka i stróża porządku. Kasuje pieniądze od wsiadających, bezbłędnie za­pa­miętuje, dokąd jadą i pilnuje, by w porę wysiedli. Imponuje inteligencją, operatywnością i wytrzymałością na niewy­go­dy. Droga jest dobrze utrzymana, szeroka, biegnie głównie w terenie równinnym, zaliczając wszystkie wioski w oko­licy. Indonezyjczycy nie znają pojęcia autostrad, ekspresówek, czy obwodnic, więc średnia prędkość przejazdu nie prze­kra­cza 30 km/h. Zgodnie z planem docieramy do deszczowego Denpasar, gdzie łapiemy taksówkę do Sanur. Po przyjeździe na miejsce z zacięciem godnym lepszej sprawy szukamy Annie Homestay, gdzie mieli zatrzymać się nasi towarzysze ze zgrupowania „Satanisław”. Namierzamy wreszcie umówiony przybytek, po czym penetrujemy położoną za murem posesję, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania. Ogólne wrażenia este­tycz­ne nie powalają, dlatego wybieramy położony nieopodal Ida Homestay i wysyłamy reszcie ekipy emila z koordynatami.

Z perspektywy białego turysty – klapkowicza Sanur to naprawdę fajne miejsce. Są w nim znośne plaże, burżujskie re­sorty, pensjonaty, restauracje, bary, sklepy z cenami na półkach, pralnie, salony masażu – czyli wszystko to, czego do szczęścia potrzeba. Obieramy kierunek na jeden z punktów wymiany walut, w którym wywieszono naj­ko­rzystniejszy kurs, ale szybko przekonujemy się, że większość z „Official Money Changers” usiłuje orżnąć cię na wy­mia­nie, licząc na to, że w wielkim pliku ichnich „szmelców” vel „szmaciaków” da się upchnąć niższe, łudząco podobne nominały. Ro­bią przy tym diabelne zamieszanie – najpierw przekazują część pieniędzy, potem proszą o ich zwrot w ce­lu ponow­ne­go przeli­cze­nia, a na końcu wspominają coś o paru procentach podatku i znacząco obniżają pierwotnie deklarowany kurs. Jeśli nie chcesz paść łupem tych obleśnych cwaniaków, nigdy nie wymieniaj pieniędzy po alkoholu, znajdź sobie kompana, któ­ry będzie cię ubezpieczał i przytrzyma twoją walutę, a ty skon­cen­truj się na sprawdzeniu i prze­liczeniu wy­dawanych pieniędzy; pod żadnym pozorem nie pozwól, by ponownie doty­kali raz przekazane ci bank­noty. Wszyst­ko, co dostałeś i zweryfikowałeś trzymasz w ręku, zwracasz uwagę na to, by na pewno wydali ci całą kwotę, a jeśli próbują co­kol­wiek za­mie­szać – od razu odstępujesz od transakcji. Tacy lu­dzie to wyrafinowani krętacze. Będą oszu­kiwać, ile się da, albo udawać, że nie umieją dokładnie liczyć. Jeśli spos­trze­gą, że kontrahent jest zbyt czuj­ny i nie da się naciąć – pot­ra­fią na koniec zabrać swoje rupie i bezceremonialnie odes­łać go do innego kantoru.
Zasileni w pokaźne pliki „szmelcowatej” gotówki ruszamy wzdłuż głównej ulicy w poszukiwaniu pralni. Przez ostatnie dni zużyliśmy niemal całe koszulkowe zapasy, a mordercze tempo podróży uniemożliwiało jakąkolwiek doraźną prze­pierkę. Do tego ten wilgotny, równikowy klimat, który nie dawał szans na wysuszenie czegokolwiek w czasie krótszym, niż dwa – trzy dni. Nieudolnie ponawiane próby kończyły się wożeniem stert mokrych ciuchów, które dzień po dniu zamieniały się w coraz bar­dziej cuchnącą kiszonkę. Szczęście uśmiechnęło się do nas... w sklepie spożywczym, któ­re­go właścicielka, przyjmując reklamówki z praniem ściszonym głosem reklamowała oferowane spod lady napoje wys­ko­kowe.

Dostępność alkoholu w Indonezji to temat, któremu poświęcić wypada słów kilka. W powszechnej sprze­daży dos­tępne jest lokalne piwo po paskarskich cenach (najczęściej bintang – czyli „gwiazda”, rzadziej anker, czy bali hai), gdzie­niegdzie pojawia się też heineken. Kupno czegokolwiek mocniejszego to już poważniejsze wyzwanie. Skle­py z wi­nem, wódką, czy innymi trunkami o odpowiednio wysokim woltażu są bardzo nieliczne i koncentrują się niemal wy­łącz­nie w miejs­co­wościach odwiedzanych przez turystów. Ceny zwalają z kopyt. Za karton hiszpańskiego wina o re­pu­tac­ji na­szego mamrota trzeba zap­ła­cić ok. 300.000 IDR, czyli 25 USD! Lokalsi ratują się produkcją mniej lub bar­dziej le­galnych destylatów z ryżu lub palm – przede wszystkim araku (ohyda) i wina palmowego (jeszcze większa ohyda). Kto powiedział, że będzie łatwo? W końcu Indonezja to największy muzułmański kraj świata... :).

Pozbywszy się naszych zatęchłych tobołków z praniem ruszamy dalej w poszukiwaniu jakiegoś warungu, by spożyć zas­łużoną wieczerzę. Po drodze negocjujemy chwilę ze sprzedawcami pamiątek, a potem oddajemy się w ręce res­tau­ratorów z knajpy o swojsko brzmiącej nazwie „Mama Putu”. Serwują proste, smaczne i niedrogie posiłki, a całość wyg­ląda całkiem schludnie. Po jedzeniu jeszcze tylko krótki wypad na plażę, wzdłuż której ciągnie się korowód niez­li­czo­nych knajpek i barów. Jest ciemno, pustawo, w miarę spokojnie. Najwyższy czas wskoczyć do łóżka i odespać ja­wajs­kie tournée.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 3.5% świata (7 państw)
Zasoby: 43 wpisy43 4 komentarze4 31 zdjęć31 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
04.12.2013 - 08.01.2014
 
 
24.11.2010 - 21.11.2013