Na przystani w balijskim Gilimanuk otacza nas wianuszek naganiaczy oferujących podróż do stolicy wyspy – Denpasar. Tego właśnie potrzebujemy, ale póki co nie reagujemy na zaczepki, czekając na korzystniejsze propozycje cenowe. Powoli przemieszczamy się do wyjścia, gdzie zgarnia nas intrygujący dziadek. Nie umie ni w ząb po angielsku, ale w kółko powtarza „Denpasar”, „Denpasar”, uśmiecha się i macha ręką. Po chwili lądujemy wraz z nim na terminalu autobusowym i wyruszamy sfatygowanym rupieciem w czterogodzinną podróż na południe. Nasza fura ma na oko ze 30 lat, porusza się resztką sił, zawijając wszystkich chętnych, którzy tylko machną ręką, co dodatkowo spowalnia jazdę. Dziadek pełni funkcję konduktora, marketingowca, logistyka i stróża porządku. Kasuje pieniądze od wsiadających, bezbłędnie zapamiętuje, dokąd jadą i pilnuje, by w porę wysiedli. Imponuje inteligencją, operatywnością i wytrzymałością na niewygody. Droga jest dobrze utrzymana, szeroka, biegnie głównie w terenie równinnym, zaliczając wszystkie wioski w okolicy. Indonezyjczycy nie znają pojęcia autostrad, ekspresówek, czy obwodnic, więc średnia prędkość przejazdu nie przekracza 30 km/h. Zgodnie z planem docieramy do deszczowego Denpasar, gdzie łapiemy taksówkę do Sanur. Po przyjeździe na miejsce z zacięciem godnym lepszej sprawy szukamy Annie Homestay, gdzie mieli zatrzymać się nasi towarzysze ze zgrupowania „Satanisław”. Namierzamy wreszcie umówiony przybytek, po czym penetrujemy położoną za murem posesję, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania. Ogólne wrażenia estetyczne nie powalają, dlatego wybieramy położony nieopodal Ida Homestay i wysyłamy reszcie ekipy emila z koordynatami.
Z perspektywy białego turysty – klapkowicza Sanur to naprawdę fajne miejsce. Są w nim znośne plaże, burżujskie resorty, pensjonaty, restauracje, bary, sklepy z cenami na półkach, pralnie, salony masażu – czyli wszystko to, czego do szczęścia potrzeba. Obieramy kierunek na jeden z punktów wymiany walut, w którym wywieszono najkorzystniejszy kurs, ale szybko przekonujemy się, że większość z „Official Money Changers” usiłuje orżnąć cię na wymianie, licząc na to, że w wielkim pliku ichnich „szmelców” vel „szmaciaków” da się upchnąć niższe, łudząco podobne nominały. Robią przy tym diabelne zamieszanie – najpierw przekazują część pieniędzy, potem proszą o ich zwrot w celu ponownego przeliczenia, a na końcu wspominają coś o paru procentach podatku i znacząco obniżają pierwotnie deklarowany kurs. Jeśli nie chcesz paść łupem tych obleśnych cwaniaków, nigdy nie wymieniaj pieniędzy po alkoholu, znajdź sobie kompana, który będzie cię ubezpieczał i przytrzyma twoją walutę, a ty skoncentruj się na sprawdzeniu i przeliczeniu wydawanych pieniędzy; pod żadnym pozorem nie pozwól, by ponownie dotykali raz przekazane ci banknoty. Wszystko, co dostałeś i zweryfikowałeś trzymasz w ręku, zwracasz uwagę na to, by na pewno wydali ci całą kwotę, a jeśli próbują cokolwiek zamieszać – od razu odstępujesz od transakcji. Tacy ludzie to wyrafinowani krętacze. Będą oszukiwać, ile się da, albo udawać, że nie umieją dokładnie liczyć. Jeśli spostrzegą, że kontrahent jest zbyt czujny i nie da się naciąć – potrafią na koniec zabrać swoje rupie i bezceremonialnie odesłać go do innego kantoru.
Zasileni w pokaźne pliki „szmelcowatej” gotówki ruszamy wzdłuż głównej ulicy w poszukiwaniu pralni. Przez ostatnie dni zużyliśmy niemal całe koszulkowe zapasy, a mordercze tempo podróży uniemożliwiało jakąkolwiek doraźną przepierkę. Do tego ten wilgotny, równikowy klimat, który nie dawał szans na wysuszenie czegokolwiek w czasie krótszym, niż dwa – trzy dni. Nieudolnie ponawiane próby kończyły się wożeniem stert mokrych ciuchów, które dzień po dniu zamieniały się w coraz bardziej cuchnącą kiszonkę. Szczęście uśmiechnęło się do nas... w sklepie spożywczym, którego właścicielka, przyjmując reklamówki z praniem ściszonym głosem reklamowała oferowane spod lady napoje wyskokowe.
Dostępność alkoholu w Indonezji to temat, któremu poświęcić wypada słów kilka. W powszechnej sprzedaży dostępne jest lokalne piwo po paskarskich cenach (najczęściej bintang – czyli „gwiazda”, rzadziej anker, czy bali hai), gdzieniegdzie pojawia się też heineken. Kupno czegokolwiek mocniejszego to już poważniejsze wyzwanie. Sklepy z winem, wódką, czy innymi trunkami o odpowiednio wysokim woltażu są bardzo nieliczne i koncentrują się niemal wyłącznie w miejscowościach odwiedzanych przez turystów. Ceny zwalają z kopyt. Za karton hiszpańskiego wina o reputacji naszego mamrota trzeba zapłacić ok. 300.000 IDR, czyli 25 USD! Lokalsi ratują się produkcją mniej lub bardziej legalnych destylatów z ryżu lub palm – przede wszystkim araku (ohyda) i wina palmowego (jeszcze większa ohyda). Kto powiedział, że będzie łatwo? W końcu Indonezja to największy muzułmański kraj świata... :).
Pozbywszy się naszych zatęchłych tobołków z praniem ruszamy dalej w poszukiwaniu jakiegoś warungu, by spożyć zasłużoną wieczerzę. Po drodze negocjujemy chwilę ze sprzedawcami pamiątek, a potem oddajemy się w ręce restauratorów z knajpy o swojsko brzmiącej nazwie „Mama Putu”. Serwują proste, smaczne i niedrogie posiłki, a całość wygląda całkiem schludnie. Po jedzeniu jeszcze tylko krótki wypad na plażę, wzdłuż której ciągnie się korowód niezliczonych knajpek i barów. Jest ciemno, pustawo, w miarę spokojnie. Najwyższy czas wskoczyć do łóżka i odespać jawajskie tournée.