Na dziś nie mamy specjalnie ambitnych planów – tyle, co wstać, zjeść, odwiedzić plażę i czekać na towarzyszy ze zgrupowania „Satanisław”. Pogoda sprzyja naszym zamiarom. Od rana świeci piękne słoneczko, więc po śniadaniu ruszamy rączym truchtem na plażę. W tym miejscu kończy się grupowa solidarność. Wśród nas pojawiają się tacy, którzy zmykają przed słońcem pod plażowy parasol, dodatkowo dekując leżaki pod drzewkiem. Inni smarują swoje blade cielska kremikami (albo i nie), po czym pławią się w turkusowym oceanie i zażywają słonecznych kąpieli. Czas mija szybko, pogoda wyraźnie się psuje, co sprawia, że uciekamy z plaży na przedłużoną popołudniową sjestę. Pod wieczór wędrujemy do gościnnej „Mama Putu”, by po drodze stwierdzić, że coś niedobrego dzieje się z naszym Fiodorkiem. Spieczona na słońcu skóra daje mu się mocno we znaki, a złe samopoczucie i dreszcze dopełniają całości obrazu. Wygląda to na udar słoneczny. Obolały Fiodor czym prędzej wraca do pokoju, a my kręcimy się jeszcze po okolicy, odbierając pranie i poszukując kremów po opalaniu. Resztę wieczoru spędzamy w knajpce nad brzegiem morza, w której sączymy zimne piwko, nadrabiamy zaległości korespondencyjne i próbujemy bezskutecznie nawązać kontakt netowy z resztą ekipy, która powinna już dotrzeć (lecz wciąż nie dotarła!) do Sanur.
Z dostępem do netu w Indonezji jest zdecydowanie gorzej, niż w innych krajach południowo – wschodniej Azji. Nie wszędzie można skorzystać z nieodpłatnych stanowisk dostępowych, za to dość często restauracje, bary czy hotele udostępniają wi-fi z baaardzo cieniutkim transferem.