O wczesnym poranku wsiadamy w zamówioną taksówkę i prujemy wprost na lotnisko w Denpasar. Na miejscu oddajemy bagaże i zalegamy w lotniskowym barze na dojściu do naszej bramki, uważnie lustrując wszystkich zmierzających do niej obcokrajowców. Tuż przed planowanym odlotem pojawiają się wreszcie nasze wycieczkowe zguby, nieco mętnie tłumacząc, dlaczego nie dotarły dzień wcześniej na meeting w Sanur. Znaczy – zapiły i zabarłożyły! ;) W komplecie oczekujemy na spóźniony wylot linią Merpati Nussantara do Labuan Bajo na wyspie Flores i wreszcie, z trzygodzinnym poślizgiem, wzbijamy się w zachmurzone niebo, by przeskoczyć nad Lombokiem oraz Sumbawą i dotknąć prawdziwie dzikiej Indonezji. Podchodząc do lądowania samolot przebija się przez warstwę burzowych chmur, ukazując górzystą, zieloną wyspę. Lotnisko w Bajo ma jeden pas, maszyna kołuje wprost pod skromny parterowy budyneczek. Bagaże z luku jadą za nami na wózku, popychanym przez dwóch wioskowych osiłków. Taśmę do odbioru bagaży zastępuje dziura w ścianie i ławeczka, na którą z pietyzmem wykładają przywiezione walizki. Pół wiochy wisi na lotniskowym płocie, oglądając przyloty i odloty samolotów.
Dajemy się porwać lokalnym taksówkarzom, ustalając z góry cenę za transport do kilku proponowanych przez nich hoteli. Mamy wybrać najtańszy i najlepszy. Pierwsza lokalizacja jest wyraźnie naciągana – pięknie położone bungalowy za miastem, piaszczysta plaża, palmy, za to standard noclegów woła o pomstę do nieba, a gospodarz – „szwagier” sztywno trzyma cenę. Gdybyśmy przyjęli ofertę, nasi przedsiębiorczy taksówkarze z całą pewnością zapewniliby nam całodobowy transfer do i z miasta, oczywiście za odpowiednio „atrakcyjną” opłatą. W ten sposób wszyscy lokalsi byliby szczęśliwi, tyle że naszym kosztem! Nie dajemy się naciąć i szukamy dalej. Po trzecim podejściu „do szwagra” wreszcie odpuszczają i wiozą nas tam, gdzie jest dobrze i tanio. Logujemy się w skromnych, ale czystych bungalowach nieopodal centrum, po czym ruszamy na obchód „metropolii”. W zasadzie nie ma tu czego zwiedzać, więc osiadamy na dłużej w knajpce z malowniczym widokiem na port i zatokę. Wokół piętrzą się porośnięte zielenią górzyste wysepki, a nad nimi majestatycznie zachodzi równikowe słońce, mieniąc się odcieniami złota, purpury, fioletu... Czad! :)
Labuan Bajo to wrota do Parku Narodowego Komodo, a raczej powiązana drutem i patykami furteczka, przed którą nawet diabeł powiedziałby: „Gdzie ja k... jestem?” ;). Samo miasto stanowi podręcznikową egzemplifikację azjatyckiej prowincji. Nie jest to uczesany świat z kolorowych folderów, lecz prawdziwa indonezyjska dziura: z kurzem w oczach, stertami śmieci, gruzu, kałużami ulicznego błotka, hałasem pierdzących skuterków i nieokiełznanym pulsem życia, dawno już zapomnianym w zgnuśniałej Europie. Albo pokochasz ten egzotyczny bajzel, albo szczerze i na wieki go znienawidzisz – innej opcji po prostu nie ma! Swoją drogą można się w tym wszystkim nieźle pogubić. Mają w garści warany – unikat na skalę światową, więc kasa z turystyki i międzynarodowych dotacji sama pcha się im w ręce. Iii??? Chyba (a może raczej – jak zwykle) nie bardzo umieją to wykorzystać! :)