Rankiem wędrujemy do portu, wsiadamy na wynajętą za pośrednictwem naszego gospodarza łódkę i płyniemy na Rincę – drugą co do wielkości wyspę w archipelagu Komodo. Za plecami pozostaje znajoma zatoka, a wokół jak w kalejdoskopie przesuwają się górzyste, pokryte soczystą zielenią skrawki lądu. Cały archipelag wygląda tak, jak sceneria z „Parku Jurajskiego”. Morze jest spokojne, monotonię podróży przerywają wyskakujące z wody delfiny. Po dwóch godzinach dobijamy do przystani i w asyście strażnika wędrujemy do pobliskiej osady. Tam uiszczamy opłatę za wstęp do parku narodowego i ruszamy w eskorcie dwóch strażników na spacer do wnętrza wyspy. Warany odnajdują się same – z daleka czują zapach jedzenia i przychodzą w pobliże ludzkich siedzib, by wylegiwać się jak koty w oczekiwaniu na darmowy posiłek. Strażnicy raczej ich nie karmią, by nie zatraciły umiejętności polowania, co i tak ich nie zniechęca. A może chodzi im o szczury, węże bądź inne zwierzaki, które żyją w symbiozie z homo sapiens? Pierwszy jaszczur leży pod pobliskim drzewkiem, trzy inne rezydują przy stołówce. Fajne zwierzaki. Z pozoru spokojne, ale potrafią atakować bez najmniejszego ostrzeżenia. Kontakt z ich śliną gwarantuje trzymiesięczny pobyt w szpitalu. Na wyspach żyją też makaki, bawoły (widzieliśmy) i inna żmijowata gadzina (na szczęście nie widzieliśmy).
Tymczasem robimy pamiątkowe fotografie i ruszamy wgłąb wyspy. Po kilkuset metrach strażnicy pokazują nam jedno z miejsc lęgowych smoka z Komodo. Samice składają do 30 jaj w ziemnych norach i pilnują ich do czasu, aż wylęgną się młode. Zanim urosną – mogą stać się łatwym łupem dla zwierząt, na które same będą za jakiś czas polować, wobec czego większość dzieciństwa spędzają na drzewach. Nie najlepsza pogoda sprawia, że decydujemy się na najkrótszą, za to niezwykle widowiskową trasę. Szczęście uśmiecha się do nas już na początku. Na ścieżce wyleguje się warani maluch, wcale nie okazując specjalnego niepokoju. Fotografujemy go przez dłuższą chwilę i omijając szerokim łukiem podążamy w górę, wychodząc na rozległą łąkę, przypominającą bieszczadzką połoninę. Wokół rozciągają się panoramiczne widoki na inne wyspy archipelagu. W dole, między drzewami widzimy przełom jakiegoś większego strumienia i brodzącego w nim bawoła. Zaczyna wściekle padać, co przyjmujemy z radością i ulgą. Deszcz przynosi przyjemną ochłodę, ale niemal natychmiast zmienia wiodącą ku osadzie ścieżkę w rwący potoczek. Jak to w życiu – jeden nierozważny krok i można nieźle zmoczyć... ;) Brodzimy po kostki w wodzie koloru kawy z mlekiem, ledwie łapiemy pion na niemiłosiernie śliskiej trawie, tracąc bezpowrotnie artefakt i talizman całej wyprawy – Martinezowe klapki z „Biedronki”, w których zdeptał całą południowo – wschodnią Azję. Zacne to obuwie nie wytrzymało przyśpieszonej rejterady w dół. Dopadamy wreszcie bambusowo – palmowego zadaszenia i czekamy na poprawę pogody. Z odpowiedniego dystansu obserwujemy znajome „stołówkowe” warany, które porzuciły kryjówkę pod schodami i wypełzły na otwartą przestrzeń, zażywając deszczowej kąpieli. Korzystamy z chwilowego przejaśnienia, przenosimy się do bufetu, spożywamy pyszszszną indochińską zupkę – zalewajkę i wracamy na łódź. W drodze powrotnej snorklujemy przy jednej z wysepek. Rafa koralowa mieni się kolorami żółci, czerwieni, brązu, pomiędzy fantazyjnymi koralowcami pływają setki najprzeróżniejszych rybek.
Popołudnie spędzamy w bezsprzecznie najlepszej, a zarazem najgorzej zorganizowanej knajpie w mieście. Właściciel – Włoch otworzył ją 10 dni temu i... zderzył się boleśnie z potencjałem intelektualnym tubylczego personelu. Usiedliśmy przy jednym dużym stoliku, zamówiliśmy, co trzeba, odczekaliśmy swoje i wtedy się zaczęło... Na jedenaście osób tylko sześć otrzymało zamówione posiłki, reszta poszła do poprawki. Włoch miotał się, przepraszał, usprawiedliwiał niekompetencję swoich podwładnych i zapraszał raz jeszcze. Ha! Wychodząc solennie obiecaliśmy, że na pewno wrócimy. Jedzenie było bowiem wyborne, a do gamoniowatych kelnerów zdążyliśmy już w tym kraju nieco przywyknąć. ;)