Rano wita nas piękna, słoneczna pogoda. Po śniadaniu zostawiamy w recepcji stertę zatęchłego, lekko sfermentowanego prania, upewniwszy się, że wrócimy tu za dwa dni po odwiedzeniu Riungu. Indagowany na tę okoliczność przy pomocy recepcjonisty Józek zgadza się wracać z Riungu przez Bajawę, więc wszystko gra! Opuszczamy hostel, biorąc na celownik jedną z położonych nieopodal w dżungli wiosek plemienia Ngada. Po drodze mijamy rozproszone w górach osady, maszerujące poboczem dzieciaczki w szkolnych mundurkach machają do nas radośnie, wykrzykując na powitanie gromkie „Helooo”. Po dwóch godzinach docieramy do wioski, która wygląda tak, jakby żywcem przeniesiono ją z paleolitu. Zbudowane z bambusa i trzciny chaty z charakterystycznymi spiczastymi dachami okalają owalny plac, na którym kamienne, rytualne kręgi przeplatają się z grobami przodków i schronami dla bóstw, znajdujących się na stałym zaopatrzeniu żywnościowym jej mieszkańców. Wszędzie spacerują kury i wałęsają się hienowato umaszczone, wychudzone psy. Starsi członkowie plemienia siedzą na zadaszonych werandach i obserwują przyjezdnych. Kobiety żując betel tkają wzorzyste tkaniny na prymitywnych krosnach, a umorusane dzieciaki uganiają się za nami, strojąc zabawne miny. Czujemy się tu jak przybysze z innej galaktyki. Jedyne, co łączy nasze cywilizacje, to... opłata za wjazd do wioski, potwierdzające naszą wizytę wpisy do brudnego, pogniecionego brulionu i piła mechaniczna, za pomocą której tubylcy tną bambusowe tyki przed jedną z chat. Członkowie ludu Ngada tworzą społeczność matriarchalną, w której kobiety pełnią funkcje przywódcze i mają prawo posiadania ziemi. Hmm... ;)
Dalszą podróż w kierunku Riungu zapamiętam na długo. Wiedzie do niego wysokogórska, powiatowo – osiedlowa drożyna, na której miejscami z ledwością mijają się dwie osobówki, a tymczasem pokonują ją wyładowane po brzegi ciężarówki, autobusy i wszelkie drogowe tałatajstwo. Tak zakręconej i trudnej technicznie drogi dawno nie widziałem. Średnia prędkość w tym odludnym, górzystym terenie wynosi ok. 30 km/h. Już teraz wiem, skąd w sympatycznym polskim powiedzonku wzięły się enigmatyczne esy – floresy... Jego autor musiał przed nami pokonywać tę samą trasę! :) Droga jest miejscami tak zakręcona, że Kubica nie dojechałby w jednym kawałku nawet do półmetka!
Docieramy do Riungu przed wieczorem, szybko negocjujemy tani i dość czysty nocleg, po czym ruszamy na podbój wioski. Przed wyjazdem straszono nas strasznym zadupiem, tymczasem nie ma tragedii. Główna droga pokryta asfaltem, boczne już nie. Jest spory ryneczek, knajpa, bankomat. Da się przeżyć. Kolację umilają nam wiszące nad głowami gekony – niektóre całkiem pokaźnych, półmetrowych rozmiarów.