Dziś w wycieczkowym menu pojawia się gwóźdź programu, czyli wyprawa łodzią do pobliskiego Parku Narodowego 17 Wysp. Jest ich wprawdzie 23, ale w Indonezji, która odzyskała niepodległość 17 sierpnia 1945r. liczba 17 jest na tyle cool, że warto dla niej nieco ponaginać rzeczywistość. To właśnie dla tego archipelagu zapuszczaliśmy się tak daleko na północ Flores, zjeżdżając z głównego traktu turystycznego, wiodącego ku wschodowi wyspy. Jednym słowem – było warto! Wyobraźcie sobie sznur rajskich wysepek na bezmiarze oceanu. Każda z nich kusi dzikimi plażami, rafami koralowymi, turkusową wodą. Wszystko to macie na niemal absolutną wyłączność. Jak okiem sięgnąć, po horyzont tylko wysepki i my – ich zdobywcy. Zero konkurencji, ścigających się łódek i setek turystów, oblegających inne odwiedzane dotychczas atrakcje Indonezji. Sądząc jednak po zmianach, które już się dokonały (miejsca noclegowe, restauracje, bankomat) – turystyczna stonka szybko zasymiluje Riung, czyniąc z niego kolejną popularną destynację. Tym samym utraci on bezpowrotnie swój zaściankowy urok, nad czym niewątpliwie należy ubolewać.
Tymczasem pływamy wynajętą łodzią z wyspy na wyspę, plażując, snorklując i zajadając się serwowanymi przez naszych gospodarzy rybami z grilla. Nad głowami błękit nieba, wokół palmy, skałki, turkus oceanu, na południu pokryte zielenią masywy górskie na Flores... Pięknie jest! Aż nie chce się wracać do cywilizacji. Na koniec podziwiamy jeszcze „latające lisy” – ogromne nietoperze, koczujące w półśnie na konarach drzew. Wystraszone wzbijają się do krótkiego lotu, przepadając gdzieś w okolicznych zaroślach.
Po powrocie do portu okazuje się, że przyszedł przypływ i wszystkie łodzie pozostawione rano w grząskim błotku dumnie unoszą się na falach. Zażywamy czym prędzej kąpieli i zmykamy do knajpki, w której wczoraj jedliśmy kolację. Okazuje się, że nasz dobry, poczciwy Józek wszedł w niepożądane konszachty z lokalnym cwaniaczkiem i za jego namową zażądał dodatkowej zapłaty za powrót do Bajawy. Po kilkuminutowych negocjacjach powiedziałem mu, że nie ugniemy się przed wygórowanymi roszczeniami, nie zapłacimy ani grosza i pojedziemy do Bajawy publicznym autobusem. Kiedy wróciliśmy z kolacji, cwaniak gdzieś zniknął, a Józek był bardziej skory do zażegnania niepotrzebnego konfliktu. Z pomocą recepcjonisty uzgodniliśmy, że ruszamy wprost do Ende, a pozostawione w Bajawie pranie za niewielką dopłatą dojedzie do nas autobusem. No cóż... Pażywiom, uwidim... ;)