Noc mija spokojnie. Przed świtem wsiadamy do busa i wspinamy się serpentyną pod szczyt wulkanu. Mamy szczęście. W nocy jeszcze padało, ale teraz niebo jest błękitne i nad naszymi głowami wstaje słoneczny dzień. Pokonujemy kilkusetmetrowy odcinek dzielący nas od trzech kraterów Kelimutu. W każdym z nich lśni pokaźne jezioro – pierwsze w kolorze brunatno – brązowym, drugie – turkusowe i trzecie – ciemnobrązowe. Ich kolory zmieniają się w miarę aktywności wulkanu, która wpływa na skład chemiczny wody. Brąz to związki żelaza, turkus – siarka. Okolica jest niezwykle malownicza. Równikowe słońce odsłania ciągnące się po horyzont zamglone masywy górskie, a u naszych stóp srebrzy się tafla najbliższego jeziorka. Dla tej chwili warto było tłuc się taki szmat drogi. To właśnie tu, na szczycie Kelimutu nasza wycieczka kończy podróż na wschód. Od dziś będziemy podążać w kierunku zachodnim, zmniejszając dystans do odległej Europy, która o tej porze dopiero co zapadła w nocny sen. My tymczasem powracamy do busa i zjeżdżamy do Moni na kultowy omlecik z sałatką owocową. Na miejscu oczekują na nas złe i dobre wieści: nasze pranie dotarło... choć niekoniecznie do Moni, ale nie to stanowi teraz największy problem. W nocy na odcinku Transflores do Ende ze skarpy zsunął się głaz wielkości domu i odciął nas od lotniska, z którego za kilka godzin powinniśmy odlecieć do Denpasar na Bali. Innej drogi niestety nie ma. Nerwowo dopytujemy się, co teraz będzie i gdzie do diabła podziało się nasze pranie. Lokalsi imponują spokojem. Rozmawiają chwilę z Józkiem, uzgadniają coś przez komórkę, po czym proponują podwózkę do kamienia i pieszą przeprawę przez osuwisko do drugiego busika, który zawiezie nas do Ende, odbierając po drodze pranie. Posuwając się naprzód w kosmicznym korku dochodzimy zgodnie do wniosku, że za bałagan na Transflores z całą pewnością odpowiada... rząd „Donaldu Tusku”... ;) Gdyby coś podobnego wydarzyło się w naszej uroczej Polandii, frustracjom i złorzeczeniom nie byłoby końca. A tu? Ludzie cierpliwie czekają na rozwój sytuacji. W końcu i tak nie mają żadnej alternatywy.
Józek sprawnie pokonuje ostatnie kilometry dzielące nas od przeszkody, po czym pomaga przenosić bagaże przez osuwisko, w którego centrum rzeczywiście tkwi monstrualny głaz. Wokół rozgrywa się transportowy armagedon. Dziesiątki pierdzących skuterków, busików i innych pojazdów tłoczą się w pobliżu, odbierając tych, którzy nie mogą czekać i niezwłocznie ruszając w dalszą drogę. To samo dotyczy łatwo psujących się towarów, przenoszonych przez ludzkie mrówki na drugą stronę. Uwagę zwraca na siebie półciężarówka wyładowana po burty ogromnymi tuńczykami. Przedłużający się postój pod głazem unicestwił bryły lodu, chroniące ryby przed tropikalnym upałem. Przedsiębiorczy autochtoni w pocie czoła przenosili więc cenne tusze w rękach do drugiego auta, wzbudzając przy tym sporą sensację.
Nadeszła „wiekopomna chwiła” pożegnania z Józkiem, z którym zżyliśmy się przez ostatnie dni. Pozostał wraz z busikiem i łzami w oczach po tamtej stronie głazu, by czekać na udrożnienie traktu. A my zjeżdżając w dół wzdłuż gigantycznego korka odnaleźliśmy rejsowy autobus z naszym praniem! Przetransportowanie czterech pokaźnych worków z Bajawy do Moni kosztowało... 2 usd. A wszystko na słowo honoru, przyprawione nutą dobrej woli, improwizacji i zwykłej ludzkiej uczciwości. Jakoś nie wierzę w to, że w PL chciałoby się komuś aż tak kombinować za nieco ponad 6 zł.
Po niespełna dwóch godzinach dotarliśmy do portu lotniczego w Ende. Budynek lotniska jest... zamknięty, ponieważ najbliższy samolot ma odlecieć za trzy godziny, a do klimatyzowanej poczekalni można wejść nie wcześniej, niż na godzinę przed odlotem. Dzielimy się więc na grupy, zostawiamy bagaże pod opieką dyżurnych i ruszamy w miasto. Czas wypełniają drobne zakupy i oczekiwanie na poprawę pogody. Z nieba znowu leje tak, jakby ktoś tam na górze zapomniał zakręcić kran.
Nasza Garuda Indonesia, przechrzczona przez wycieczkowych prześmiewców na „Marudę”, przylatuje z niewielkim poślizgiem, jednak obsługa naziemna staje na wysokości zadania wkrótce potem nowiutki, turbośmigłowy ATR startuje z Ende, obierając kurs na Labuan Bajo. Po niespełna 30 minutach lądujemy na znanym już Komodo (prawie) International Airport, oczekujemy wewnątrz samolotu na dosiadających się pasażerów i ruszamy dalej – do Denpasar na Bali.
Czas niestety pożegnać Flores – dziką, górzystą, zieloną wyspę, położoną z dala od tłumu klapkowatych Australijczyków, Rosjan, Japońców, czy Niemców. Infrastruktura turystyczna odstaje od wymagań krezusów z wypchanymi portfelami, brak tu porządnych dróg, łączności komórkowej, odpowiednich hoteli, czy restauracji. Mimo tego daliśmy radę, doświadczając wrażeń, którymi możnaby obdzielić ze cztery inne wycieczki. Widzieliśmy warany z Komodo, rajskie wysepki, rafy koralowe pełne kolorowych żyjątek, nietoperze wielkości jastrzębi, dziką dżunglę, pyszny wulkan z trzema różnokolorowymi jeziorami w kraterach... Heh – warto było! :)
Rajska Bali wita nas chmurnym niebem. Bierzemy taksówkę i śmigamy do Anika Guesthouse & Spa – fajowego hotelu, położonego o ok. 700 m od lotniska. Stosunek jakości do ceny naprawdę zniewala. Komfortowe pokoje, wypaśne łazienki, klima, basen... Wszystko to przyda się odwykłym od cywilizacyjnych luksusów „dzikusom” z Flores :).