Geoblog.pl    Pirx    Podróże    Indonezja 2013-2014    Z Kelimutu na Bali via Ende
Zwiń mapę
2013
21
gru

Z Kelimutu na Bali via Ende

 
Indonezja
Indonezja, Moni - Kelimutu
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 14326 km
 
Noc mija spokojnie. Przed świtem wsiadamy do busa i wspinamy się serpentyną pod szczyt wulkanu. Mamy szczęś­cie. W nocy jeszcze padało, ale teraz niebo jest błękitne i nad naszymi głowami wstaje słoneczny dzień. Pokonujemy kilkusetmetrowy odcinek dzielący nas od trzech kraterów Kelimutu. W każdym z nich lśni pokaźne jezioro – pierwsze w ko­lo­rze brunatno – brązowym, drugie – turkusowe i trzecie – ciemnobrązowe. Ich kolory zmieniają się w miarę aktywności wulkanu, która wpływa na skład chemiczny wody. Brąz to związki żelaza, turkus – siarka. Okolica jest niezwykle ma­low­nicza. Równikowe słońce odsłania ciągnące się po horyzont zamglone masywy górskie, a u naszych stóp srebrzy się tafla naj­bliższego jeziorka. Dla tej chwili warto było tłuc się taki szmat drogi. To właśnie tu, na szczycie Ke­limutu nasza wy­cieczka kończy podróż na wschód. Od dziś będziemy podążać w kierunku zachodnim, zmniej­sza­jąc dystans do odległej Europy, która o tej porze dopiero co zapadła w nocny sen. My tymczasem powracamy do busa i zjeżdżamy do Moni na kultowy omlecik z sałatką owocową. Na miejscu oczekują na nas złe i dobre wieści: nasze pranie dotarło... choć niekoniecznie do Moni, ale nie to stanowi teraz największy problem. W nocy na odcinku Trans­flores do Ende ze skarpy zsunął się głaz wielkości domu i odciął nas od lotniska, z którego za kilka godzin po­winniśmy odlecieć do Den­pa­sar na Bali. Innej drogi niestety nie ma. Nerwowo dopytujemy się, co teraz będzie i gdzie do diabła podziało się nasze pranie. Lokalsi imponują spokojem. Rozmawiają chwilę z Józkiem, uzgadniają coś przez komórkę, po czym proponują pod­wóz­kę do kamienia i pieszą przeprawę przez osuwisko do drugiego busika, który zawiezie nas do Ende, od­bie­ra­jąc po drodze pranie. Po­su­wając się naprzód w kosmicznym korku dochodzimy zgodnie do wnios­ku, że za bałagan na Transflores z całą pew­nością odpowiada... rząd „Donaldu Tusku”... ;) Gdyby coś podobnego wy­da­rzyło się w na­szej uroczej Polandii, frustracjom i złorzeczeniom nie byłoby końca. A tu? Ludzie cierpliwie czekają na roz­wój sytuacji. W końcu i tak nie mają żadnej alternatywy.

Józek sprawnie pokonuje ostatnie kilometry dzielące nas od przeszkody, po czym pomaga przenosić bagaże przez osuwisko, w którego centrum rzeczywiście tkwi monstrualny głaz. Wokół rozgrywa się transportowy armagedon. Dzie­siątki pierdzących skuterków, busików i innych pojazdów tłoczą się w pobliżu, odbierając tych, którzy nie mogą czekać i niezwłocznie ruszając w dalszą drogę. To samo dotyczy łatwo psujących się towarów, przenoszonych przez ludzkie mrówki na drugą stronę. Uwagę zwraca na siebie półciężarówka wyładowana po burty ogromnymi tuń­czy­kami. Przed­łu­żający się postój pod głazem unicestwił bryły lodu, chroniące ryby przed tropikalnym upałem. Przed­się­biorczy auto­ch­toni w pocie czoła przenosili więc cenne tusze w rękach do drugiego auta, wzbudzając przy tym sporą sensację.

Nadeszła „wiekopomna chwiła” pożegnania z Józkiem, z którym zżyliśmy się przez ostatnie dni. Pozostał wraz z bu­si­kiem i łzami w oczach po tamtej stronie głazu, by czekać na udrożnienie traktu. A my zjeżdżając w dół wzdłuż gi­gan­tycznego korka odnaleźliśmy rejsowy autobus z naszym praniem! Przetransportowanie czterech pokaźnych worków z Ba­jawy do Moni kosztowało... 2 usd. A wszystko na słowo honoru, przyprawione nutą dobrej woli, improwizacji i zwyk­łej ludzkiej ucz­ci­wości. Jakoś nie wierzę w to, że w PL chciałoby się komuś aż tak kombinować za nieco ponad 6 zł.

Po niespełna dwóch godzinach dotarliśmy do portu lotniczego w Ende. Budynek lotniska jest... zamknięty, ponieważ najbliższy samolot ma odlecieć za trzy godziny, a do klimatyzowanej poczekalni można wejść nie wcześniej, niż na godzinę przed od­lo­tem. Dzielimy się więc na grupy, zostawiamy bagaże pod opieką dyżurnych i ruszamy w miasto. Czas wypełniają drobne zakupy i oczekiwanie na poprawę pogody. Z nieba znowu leje tak, jakby ktoś tam na górze zapomniał zakręcić kran.

Nasza Garuda Indonesia, przechrzczona przez wycieczkowych prześmiewców na „Marudę”, przylatuje z nie­wiel­kim poślizgiem, jednak obsługa naziemna staje na wysokości zadania wkrótce potem nowiutki, turbośmigłowy ATR startuje z Ende, obierając kurs na Labuan Bajo. Po niespełna 30 minutach lądujemy na znanym już Komodo (prawie) In­ter­na­tio­nal Airport, oczekujemy wewnątrz samolotu na dosiadających się pasażerów i ruszamy dalej – do Denpasar na Bali.

Czas niestety pożegnać Flores – dziką, górzystą, zieloną wyspę, położoną z dala od tłumu klapkowatych Aus­tra­lij­czy­ków, Rosjan, Japońców, czy Niemców. Infrastruktura turystyczna odstaje od wymagań krezusów z wypchanymi portfe­lami, brak tu porządnych dróg, łączności komórkowej, odpowiednich hoteli, czy restauracji. Mimo tego daliśmy radę, doświadczając wrażeń, którymi możnaby obdzielić ze cztery inne wycieczki. Widzieliśmy warany z Komodo, rajskie wysepki, rafy koralowe pełne kolorowych żyjątek, nietoperze wielkości jastrzębi, dziką dżunglę, pyszny wulkan z trze­ma róż­no­ko­lo­ro­wymi jeziorami w kraterach... Heh – warto było! :)

Rajska Bali wita nas chmurnym niebem. Bierzemy taksówkę i śmigamy do Anika Guesthouse & Spa – fajowego ho­telu, po­łożonego o ok. 700 m od lotniska. Stosunek jakości do ceny naprawdę zniewala. Komfortowe pokoje, wypaśne ła­zien­ki, klima, basen... Wszystko to przyda się odwykłym od cywilizacyjnych luksusów „dzikusom” z Flores :).
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 3.5% świata (7 państw)
Zasoby: 43 wpisy43 4 komentarze4 31 zdjęć31 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
04.12.2013 - 08.01.2014
 
 
24.11.2010 - 21.11.2013