Kolejny mokry dzień na Bali. Oj – nie polubiliśmy tej wyspy ani od pierwszego, ani nawet drugiego wejrzenia! W porównaniu z innymi prowincjami Indonezji ludziom żyje się tu dostatniej, ale do raju wciąż im jeszcze baaardzo daleko. Nie rozumiem, skąd wzięła się ta światowa renoma balijskich atrakcji. Owszem, są tu fajne świątynie, niezłe plenery, wulkany, jeziora, plaże – jednak całość zasługuje na przyzwoitą czwórkę, nie zaś na miejsce z pułapu „must see”! O ile raz jeszcze wybrałbym się na Flores, czy Lombok, to raczej odpuściłbym sobie tą plastikową, mocno przereklamowaną Bali. Jeszcze do tego ta nieznośna pogoda... :(
W nie najlepszych nastrojach spotykamy się wieczorem na zaimprowizowanej wigilii z konserwową makrelą w roli głównej. Stasiu wyrusza w miasto w poszukiwaniu tradycyjnych wigilijnych napojów i potraw – czyli piwa i pizzy. Po jego powrocie biesiadujemy, wznosimy toasty i namiętnie tokujemy do późnego wieczora. Rano kolejne wyzwanie – wynegocjowana dziś po południu przeprawa szybką łodzią na Gili Air. Skoro Bali wciąż płacze i płacze, to może sąsiedni Lombok i jego satelity okażą się dla nas łaskawsze?