Balijscy bogowie najwyraźniej pogrywają sobie z nami w pogodowe kulki. Opuszczamy hotel nie w deszczu, lecz w obiecujących promieniach porannego słońca i pędzimy wynajętymi furami do Sanur, gdzie mustrujemy na łódź motorową, która skacząc po czubkach fal pozostawia za naszymi plecami płaczliwą Bali. Po półgodzinie dobijamy do punktu przesiadkowego na sąsiedniej wyspie Nusa Lembongan i przenosimy się na prawdziwego morskiego smoka, wyposażonego baterię pięciu 250-konnych silników firmy Suzuki. Niektórzy męscy członkowie naszej paki doświadczyli z tego powodu stanu długotrwałej ekstazy, który przerodził się w motorowodny orgazm, gdy niedaleko Gili Trawangan zobaczyli jeszcze większy ścigacz z dziewięcioma silnikami, wartymi grubo ponad dużą (polską) bańkę.
Podróż mija szybko. Na Trawanganie wysiada 80% pasażerów, my zaś po kilkunastu minutach osiągamy przystań na Gili Air, zbywamy ekskluzywnych naganiaczy i wysyłamy forpoczty wgłąb wyspy, by znaleźć odpowiednie lokum na kilka dni. Po dłuższych poszukiwaniach kotwiczymy w bungalowach na Bintang Beach, zalegamy w bambusowych domkach bez ścian przy samej plaży i popijając zimnego bintanga kontemplujemy piękno morskiego krajobrazu. Wieczorem ruszamy na spacer wokół wyspy i docieramy w pobliże znajomej przystani. Tłok w jednej z restauracji i podświetlona ekspozycja świeżo złowionych ryb przesądzają o wyborze miejsca, w którym przyjdzie nam się stołować przez następne dni. Stoliki i bambusowe domki wystawione pod chmurką wprost nad brzegiem morza, w oddali po drugiej stronie cieśniny górzysty Lombok z monumentalnym Mount Rinjani, pyszna kuchnia, happy hours na piwko i drinki... Tiaaa... to był naprawdę świetny wybór! Niekwestionowanym hitem menu okrzyknięte zostały wielkie szaszłyki z wołowiny, kurczaka i tuńczyka z cebulką, papryką i lokalnymi warzywami. A wszystko to za jedyne 40.000 „szmaciaków”, czyli całe 12 zł. Co na to wytwórcy nieśmiertelnych zapiekanek z Międzyzdrojów, czy innej Juraty?