Geoblog.pl    Pirx    Podróże    Indonezja 2013-2014    Słodkie nieróbstwo na rajskich Gili - c.d.
Zwiń mapę
2013
26
gru

Słodkie nieróbstwo na rajskich Gili - c.d.

 
Indonezja
Indonezja, Gili Air
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 15160 km
 
Czas nieco złamać dotychczasową konwencję pamiętnika i potraktować pobyt na Gilisach en bloc. A to dlatego, że przestaliśmy ścigać się z czasem, oddając się bez reszty rozkoszom słodkiego nieróbstwa. Poranki rozpoczynaliśmy od kultowego omlecika z sałatką owocową i kawą w barze na plaży. Potem odrobina kontemplacji morskiego krajob­ra­zu i lajtowe spacerki w okolice przystani, przeplatane krótkimi rajdami na wypożyczonych za pchli grosz rowerach. Rytm kolejnych dni wyznaczały wizyty w okolicznych knajpach, kąpiele w morzu, drobne zakupy w wioskowych sklepikach, po­obied­nie sjesty w bambusowych domkach. Zdarzały się też jednorazowe ekstrasy, jak wyprawa łodzią na ryby (historia opuś­ci zas­łonę milczenia na osiągnięcia naszych dzielnych wędkarzy), na żółwie morskie (parodiując Varius Manx chcia­ło się zawyć: „widziałem żóóółwia cień...”), na rafę koralową (znacznie lepiej), czy sąsiednie Gili Meno i Tra­wan­gan. Pierw­sza z nich jest najmniejsza i najspokojniejsza na całym archipelagu. Kilkanaście drogich resortów, dwa – trzy sklepiki, słone jeziorko pośrodku wyspy, wąskie, brudnawe plaże... Jednym słowem murowana śmierć z nudów w dru­gim dniu pobytu! Z kolei Trawangan to turystyczny kombajn z setkami knajpek, butików, bungalowów i barów, gwa­ran­tujący za­bawę do białego rana przez 365 dni w roku. Krótka wizyta na obu wyspach utwierdziła nas w słuszności dokonanego wyboru. Nasza Gili Air stanowiła coś pośredniego pomiędzy kołchozem na Trawanganie i nu­dą na Meno. Właśnie tego – jak sądzę – wszystkim nam było trzeba.

Część wesołej kompanii w osobach Krisssa, Martineza i Arli postanowiła zmierzyć się z tematem nurkowania. Arli ten no­wy sport nie bardzo przypadł do gustu, za to Martinez tak się rozochocił, że w ciągu kilku dni zdał egzamin te­ore­tycz­ny i praktyczny z nurkowania na otwartych wodach, uzyskując międzynarodowe uprawnienia PADI Open Water. Miała w tym nie­wąt­pliwy udział pewna sympatyczna francuska instruktorka, która ze swym partnerem porzuciła gnuś­ną Francję i osiadła w Indonezji, zarabiając na życie podwodnym instruktażem. Tymczasem Krisss okazał zdobyte w Po­landii uprawnienia, machnął płetwami i zniknął w odmętach. Próbowałem przez chwilę śledzić go z po­wierzch­ni wody, ale gdzieś tam głęboko pode mną adorował morskie żółwie, puszczając wielkie nurkowe bańki. Kiedy wynurzył się wreszcie i pokazał zdjęcia i filmiki wykonane swym magicznym, półprzepuszczalnym (he he!) aparatem do zdjęć podwodnych – uwie­rzy­łem, że pod nami aż roi się od ogromnych, oceanicznych stworzeń. Niektóre żółwie miały na­prawdę imponujące roz­miary. Szko­da tylko, że nieczęsto można je było zobaczyć przy samej powierzchni.

Dzień po dniu, wysmażając tyłki w równikowym słoneczku, buszując po całym archipelagu i gubiąc gdzieś pod drodze Nowy Rok dojrzeliśmy wreszcie do męskiej decyzji. Czas opuścić ciepły grajdołek i ruszać dalej – na Lombok, w stro­nę Mount Rinjani. Jeden z naszych wycieczkowych companieros – Marcin (zwany przez złośliwców „Człowiekiem z ma­czetą”) wybrał się w towarzystwie rzeczonej maczety na szczyt tej wybitnej góry, pijąc po drodze błotnistą wodę z ka­łuż i nocując w zimnej mżawce pod drzewkiem. Teoretycznie wynajął przewodnika, który chwalił się wieloletnim doś­wiad­cze­niem wspinaczkowym, jednak już pierw­sze­go dnia wędrówki zachorzał i zrejterował na dół, odcinając Marcina od za­pasów wody i jedzenia. Okazało się, że na zboczach wul­kanu nie ma schronisk i wyznakowanych szla­ków turys­tycz­nych, zaś jego zdobywcy zakładają po drodze kolejne obozy, stopniowo akli­ma­ty­zu­jąc się do wy­so­kogórskich wa­run­ków. Wejście na szczyt (3726 m n.p.m.) stanowi nie lada wyzwanie, zważywszy na kompletny brak infrastruktury, pa­nujące u podnóży upały, za­bójczą wilgotność, spadek ciśnienia i zawartości tlenu w powietrzu, czy wreszcie spo­ra­wy chłodek na samej górze. „Człowiek z maczetą” dał jednak radę. Wrócił trzeciego dnia wychudły, spragniony, wy­mę­czo­ny do granic możliwości, ale błysk w jego oku już z daleka świadczył o tym, że pokonał przeciwności i dotarł do ce­lu wyp­rawy. Szacun i gratulacje od gilisowych leniwców, popatrujących od czasu do czasu na Rinjani z perspektywy drin­ka w knajpce po drugiej stronie cieśniny :).
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 3.5% świata (7 państw)
Zasoby: 43 wpisy43 4 komentarze4 31 zdjęć31 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
04.12.2013 - 08.01.2014
 
 
24.11.2010 - 21.11.2013