Czas nieco złamać dotychczasową konwencję pamiętnika i potraktować pobyt na Gilisach en bloc. A to dlatego, że przestaliśmy ścigać się z czasem, oddając się bez reszty rozkoszom słodkiego nieróbstwa. Poranki rozpoczynaliśmy od kultowego omlecika z sałatką owocową i kawą w barze na plaży. Potem odrobina kontemplacji morskiego krajobrazu i lajtowe spacerki w okolice przystani, przeplatane krótkimi rajdami na wypożyczonych za pchli grosz rowerach. Rytm kolejnych dni wyznaczały wizyty w okolicznych knajpach, kąpiele w morzu, drobne zakupy w wioskowych sklepikach, poobiednie sjesty w bambusowych domkach. Zdarzały się też jednorazowe ekstrasy, jak wyprawa łodzią na ryby (historia opuści zasłonę milczenia na osiągnięcia naszych dzielnych wędkarzy), na żółwie morskie (parodiując Varius Manx chciało się zawyć: „widziałem żóóółwia cień...”), na rafę koralową (znacznie lepiej), czy sąsiednie Gili Meno i Trawangan. Pierwsza z nich jest najmniejsza i najspokojniejsza na całym archipelagu. Kilkanaście drogich resortów, dwa – trzy sklepiki, słone jeziorko pośrodku wyspy, wąskie, brudnawe plaże... Jednym słowem murowana śmierć z nudów w drugim dniu pobytu! Z kolei Trawangan to turystyczny kombajn z setkami knajpek, butików, bungalowów i barów, gwarantujący zabawę do białego rana przez 365 dni w roku. Krótka wizyta na obu wyspach utwierdziła nas w słuszności dokonanego wyboru. Nasza Gili Air stanowiła coś pośredniego pomiędzy kołchozem na Trawanganie i nudą na Meno. Właśnie tego – jak sądzę – wszystkim nam było trzeba.
Część wesołej kompanii w osobach Krisssa, Martineza i Arli postanowiła zmierzyć się z tematem nurkowania. Arli ten nowy sport nie bardzo przypadł do gustu, za to Martinez tak się rozochocił, że w ciągu kilku dni zdał egzamin teoretyczny i praktyczny z nurkowania na otwartych wodach, uzyskując międzynarodowe uprawnienia PADI Open Water. Miała w tym niewątpliwy udział pewna sympatyczna francuska instruktorka, która ze swym partnerem porzuciła gnuśną Francję i osiadła w Indonezji, zarabiając na życie podwodnym instruktażem. Tymczasem Krisss okazał zdobyte w Polandii uprawnienia, machnął płetwami i zniknął w odmętach. Próbowałem przez chwilę śledzić go z powierzchni wody, ale gdzieś tam głęboko pode mną adorował morskie żółwie, puszczając wielkie nurkowe bańki. Kiedy wynurzył się wreszcie i pokazał zdjęcia i filmiki wykonane swym magicznym, półprzepuszczalnym (he he!) aparatem do zdjęć podwodnych – uwierzyłem, że pod nami aż roi się od ogromnych, oceanicznych stworzeń. Niektóre żółwie miały naprawdę imponujące rozmiary. Szkoda tylko, że nieczęsto można je było zobaczyć przy samej powierzchni.
Dzień po dniu, wysmażając tyłki w równikowym słoneczku, buszując po całym archipelagu i gubiąc gdzieś pod drodze Nowy Rok dojrzeliśmy wreszcie do męskiej decyzji. Czas opuścić ciepły grajdołek i ruszać dalej – na Lombok, w stronę Mount Rinjani. Jeden z naszych wycieczkowych companieros – Marcin (zwany przez złośliwców „Człowiekiem z maczetą”) wybrał się w towarzystwie rzeczonej maczety na szczyt tej wybitnej góry, pijąc po drodze błotnistą wodę z kałuż i nocując w zimnej mżawce pod drzewkiem. Teoretycznie wynajął przewodnika, który chwalił się wieloletnim doświadczeniem wspinaczkowym, jednak już pierwszego dnia wędrówki zachorzał i zrejterował na dół, odcinając Marcina od zapasów wody i jedzenia. Okazało się, że na zboczach wulkanu nie ma schronisk i wyznakowanych szlaków turystycznych, zaś jego zdobywcy zakładają po drodze kolejne obozy, stopniowo aklimatyzując się do wysokogórskich warunków. Wejście na szczyt (3726 m n.p.m.) stanowi nie lada wyzwanie, zważywszy na kompletny brak infrastruktury, panujące u podnóży upały, zabójczą wilgotność, spadek ciśnienia i zawartości tlenu w powietrzu, czy wreszcie sporawy chłodek na samej górze. „Człowiek z maczetą” dał jednak radę. Wrócił trzeciego dnia wychudły, spragniony, wymęczony do granic możliwości, ale błysk w jego oku już z daleka świadczył o tym, że pokonał przeciwności i dotarł do celu wyprawy. Szacun i gratulacje od gilisowych leniwców, popatrujących od czasu do czasu na Rinjani z perspektywy drinka w knajpce po drugiej stronie cieśniny :).