Geoblog.pl    Pirx    Podróże    Indonezja 2013-2014    Mount Rinjani i południowy Lombok
Zwiń mapę
2014
03
sty

Mount Rinjani i południowy Lombok

 
Indonezja
Indonezja, Kuta, Lombok
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 15224 km
 
Jak umyślili – tak i zrobili! Od rana trwało intensywne pakowanie, luzowanie kwater i oczekiwanie na taksówkowe kucyki, które zawiozły nas na przystań (na Gilisach w ogóle nie ma samochodów, a ich substytut stanowią mikrusie dwu­kółki, ciągnięte przez dziarskie koniki). Na miejscu szybkie przegrupowanie sił, aneksja wynajętej łodzi i w poka­pu­ją­cym deszczu przeprawiamy się na zasnuty chmurami Lombok. Towarzyszy nam Ali – pracownik obsługujący nasze bungalowy, a przy okazji lokalny kombinator i cwaniak (udajemy, że tego nie dostrzegamy, on wie, że udajemy :). Po drugiej stro­nie cieśniny wynajęte koniki wio­zą nas na metę do szwagra. Przez chwilę śniadankujemy i kaw­ku­je­my, by nas­tęp­nie zapakować się w no­wiut­kiego su­zuki i ru­szyć w stronę wodospadów na północnych stokach Mount Rinjani. Pod­róż mija szybko. Przed południem docieramy na miejsce i po krótkim trekingu w towarzystwie prze­wodnika do­cie­ramy do wodospadów. Pierwszy nie robi specjal­ne­go wrażenia, natomiast drugi – to już klasa sa­ma w sobie. Wiel­ki, monumentalny, otoczony dziką roś­lin­nością, ze spo­ra­wym jeziorkiem u podstawy, w którym ką­pią się co śmiel­si amatorzy pryszniców i mocnych wra­żeń. Bez spec­jal­nych przy­gotowań można by przy nim na­krę­cić kolejną edycję „Rambo”, czy innego „Predatora”. Już samo dojście do wodospadu przysparza moc­niej­szych wrażeń. Ścieżka wije się w dżungli, przecina w paru miejscach rwący stru­mień, od­cin­kami biegnie wprost jego korytem.

Przemoczeni do gatek i staników unoszącym się w powietrzu wodnym pyłem opuszczamy tę diabelską dolinę, węd­ru­jąc wzdłuż zmyślnego systemu kanałów i ak­we­duktów, doprowadzających wo­dę z gór wprost na pobliskie pola ry­żo­we. Po obiedzie w restauracji z przepięknym wi­dokiem na okolicę ruszamy do Kuty na południu Lomboku (nie mylić z Ku­tą na południu Bali). Droga wije się po zboczach wulkanu, mijamy bezimienne miasteczka i wioski (zero jakich­kol­wiek oznaczeń, tablic, drogowskazów), w których może zabraknąć wszystkiego, tylko nie jednego lub kilku meczetów. Bardziej odludne miejsca kolonizują całe stada małp, szwendających się wzdłuż i wszerz po jezdni. Na przydrożnym straganie kupujemy banany i... duriany – czyli cuchnące zielone owoce z białym, niejadalnym miąższem i żółtawymi nasionami o wyglądzie zmutowanej kukurydzy, które smakują jak budyń cebulowy z włosami w środku. Najodważniejsi azjatyccy nowicjusze (Fiodor na pewno i chyba Krisss) próbują tego „rarytasu”, po czym plują gdzie popadnie. Ali zabiera niedojedzonego duriana do samochodu, co już po chwili wyzwala werbalną agresję ze strony nader spokojnego Emilia. Nieszczęsny owoc, zapakowany w dwie reklamówki i ukryty pod siedzeniem, śmierdzi nadal jak diabli. Nie bez powodu większość linii lotniczych w tej części świata zabrania wnoszenia durianów na pokład samolotów. Nie wolno ich też przewozić singapurskim metrem. Na szczęście po dłuższej chwili Ali żegna się z nami i wysiada w Mataram, zabierając ze sobą to śmierdzące paskudztwo jako podarunek dla żony. Zapytany na koniec o liczbę miesz­kań­ców swego ro­dzin­nego miasta, tłumaczy coś mętnie o dwóch milionach, choć w rzeczywistości jest ich niespełna 360.000. Otóż i cała prawda o napotykanych przez nas co jakiś czas Indo­ne­zyj­czykach – częstokroć niewiele wiedzą o swoim kraju, nie mają wy­czu­cia skali, a podstawy mate­ma­tyki to dla nich kom­pletna terra incognita.

Późnym wieczorem docieramy wreszcie do Kuty na południu Lomboku. Szybko logujemy się w prostych bun­ga­lo­wach, przegryzamy cokolwiek na kolację i zapadamy w niedźwiedzi sen.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 3.5% świata (7 państw)
Zasoby: 43 wpisy43 4 komentarze4 31 zdjęć31 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
04.12.2013 - 08.01.2014
 
 
24.11.2010 - 21.11.2013