Jak umyślili – tak i zrobili! Od rana trwało intensywne pakowanie, luzowanie kwater i oczekiwanie na taksówkowe kucyki, które zawiozły nas na przystań (na Gilisach w ogóle nie ma samochodów, a ich substytut stanowią mikrusie dwukółki, ciągnięte przez dziarskie koniki). Na miejscu szybkie przegrupowanie sił, aneksja wynajętej łodzi i w pokapującym deszczu przeprawiamy się na zasnuty chmurami Lombok. Towarzyszy nam Ali – pracownik obsługujący nasze bungalowy, a przy okazji lokalny kombinator i cwaniak (udajemy, że tego nie dostrzegamy, on wie, że udajemy :). Po drugiej stronie cieśniny wynajęte koniki wiozą nas na metę do szwagra. Przez chwilę śniadankujemy i kawkujemy, by następnie zapakować się w nowiutkiego suzuki i ruszyć w stronę wodospadów na północnych stokach Mount Rinjani. Podróż mija szybko. Przed południem docieramy na miejsce i po krótkim trekingu w towarzystwie przewodnika docieramy do wodospadów. Pierwszy nie robi specjalnego wrażenia, natomiast drugi – to już klasa sama w sobie. Wielki, monumentalny, otoczony dziką roślinnością, ze sporawym jeziorkiem u podstawy, w którym kąpią się co śmielsi amatorzy pryszniców i mocnych wrażeń. Bez specjalnych przygotowań można by przy nim nakręcić kolejną edycję „Rambo”, czy innego „Predatora”. Już samo dojście do wodospadu przysparza mocniejszych wrażeń. Ścieżka wije się w dżungli, przecina w paru miejscach rwący strumień, odcinkami biegnie wprost jego korytem.
Przemoczeni do gatek i staników unoszącym się w powietrzu wodnym pyłem opuszczamy tę diabelską dolinę, wędrując wzdłuż zmyślnego systemu kanałów i akweduktów, doprowadzających wodę z gór wprost na pobliskie pola ryżowe. Po obiedzie w restauracji z przepięknym widokiem na okolicę ruszamy do Kuty na południu Lomboku (nie mylić z Kutą na południu Bali). Droga wije się po zboczach wulkanu, mijamy bezimienne miasteczka i wioski (zero jakichkolwiek oznaczeń, tablic, drogowskazów), w których może zabraknąć wszystkiego, tylko nie jednego lub kilku meczetów. Bardziej odludne miejsca kolonizują całe stada małp, szwendających się wzdłuż i wszerz po jezdni. Na przydrożnym straganie kupujemy banany i... duriany – czyli cuchnące zielone owoce z białym, niejadalnym miąższem i żółtawymi nasionami o wyglądzie zmutowanej kukurydzy, które smakują jak budyń cebulowy z włosami w środku. Najodważniejsi azjatyccy nowicjusze (Fiodor na pewno i chyba Krisss) próbują tego „rarytasu”, po czym plują gdzie popadnie. Ali zabiera niedojedzonego duriana do samochodu, co już po chwili wyzwala werbalną agresję ze strony nader spokojnego Emilia. Nieszczęsny owoc, zapakowany w dwie reklamówki i ukryty pod siedzeniem, śmierdzi nadal jak diabli. Nie bez powodu większość linii lotniczych w tej części świata zabrania wnoszenia durianów na pokład samolotów. Nie wolno ich też przewozić singapurskim metrem. Na szczęście po dłuższej chwili Ali żegna się z nami i wysiada w Mataram, zabierając ze sobą to śmierdzące paskudztwo jako podarunek dla żony. Zapytany na koniec o liczbę mieszkańców swego rodzinnego miasta, tłumaczy coś mętnie o dwóch milionach, choć w rzeczywistości jest ich niespełna 360.000. Otóż i cała prawda o napotykanych przez nas co jakiś czas Indonezyjczykach – częstokroć niewiele wiedzą o swoim kraju, nie mają wyczucia skali, a podstawy matematyki to dla nich kompletna terra incognita.
Późnym wieczorem docieramy wreszcie do Kuty na południu Lomboku. Szybko logujemy się w prostych bungalowach, przegryzamy cokolwiek na kolację i zapadamy w niedźwiedzi sen.