Czas wreszcie definitywnie rozliczyć się z atrakcjami rajskiej wyspy! Z samego rana po śniadanku wskakujemy do wynajętego auta i ruszamy na północ, w kierunku Ubud. Kierowca urozmaica nam podróż wizytami w fabryce srebra (wyroby ładne, ale koszmarnie drogie, skrojone wprost pod australijską kieszeń) i w tradycyjnym balijskim teatrze (widowisko nawet sympatyczne, pełne symboliki, kolorów i egzotycznej choreografii, choć niewiele można z niego zrozumieć). Zahaczamy też o prowincjonalne targowisko, na którym Krisss bezskutecznie poszukuje upragnionej maczety jako prezentu dla syna. Sprzedawcy bezradnie rozkładają ręce, oferując mu... krisy, czyli ozdobne sztylety z cienkiej, tandetnej blachy, noszone u pasa przez tutejszych arystokratów.
Przyszedł wreszcie czas na okoliczne świątynie, a wśród nich na Tirta Empul (ze sporawym basenem, w którym kąpią się wierni i intrygującym źródłem z pulsującym fontannami piasku pod powierzchnią jeziorka) oraz kultową Tanah Lot, położoną na niewielkim skalistym półwyspie, który podczas przypływu zamienia się w wyspę. Po południu znowu ziściła się balijska klątwa. Intensywne opady nie pozwoliły nam na gruntowne zwiedzenie Ubud i zadzierzgnięcie bliższej znajomości z pensjonariuszkami „Monkey Forest”. Zabrakło też czasu, by spenetrować północną część wyspy. Mimo że odległości na mapie nie były zbyt oszałamiające, to jednak słaba infrastruktura drogowa i spore natężenie ruchu ograniczały manewrowość wesołej kompanii.
Wieczór spędziliśmy na profesjonalnym masowaniu kopyt (mniam!), ostatnich sprawunkach i przygotowaniach do czekającej nas niebawem długiej i męczącej podróży.